Jest pewna prawidłowość i reguła w funkcjonowaniu kampusu, w dodatku możliwa do zauważenia jedynie w sposób selektywny. Otóż świat dzieli się na dwie, stojące ze sobą w sprzeczności grupy – palących i niepalących; jako przedstawiciel tej drugiej, odkryłem ciekawą zależność.
Odkąd nie pali się papierosów w miejscach publicznych, a masowe zadymianie pomieszczeń stało się, powiedzmy, towarzyskim faux pas, zauważyć można ciekawe przechylenie szali. Jak wiemy, w naturze nic nie ginie i jeśli jest konkretne zapotrzebowanie na jakąś czynność, to zawsze znajdzie ona ujście w nowej formie – tak też jest z palaczami na UW. Odkąd można swobodnie pląsać po wydziałach, unikając biernego palenia i skupiać się, dla przykładu, na zapachu starych, uniwersyteckich mebli, to wyjście z wydziałowego budynku stało się zetknięciem z papierosowym ancien regimem. Każdy budynek uniwersytecki na kampusie ma bowiem teraz coś, co można byłoby określić „przedsionkiem dymnym”.
Brzmi to zapewne jak skarga obrażonego, ale fakt jest taki, że teraz przestrzeń dawnych palarni uwolniona została z ciasnych ścian pomieszczeń i wydostała się na otwartą przestrzeń kampusu. Aby wyjść na Krakowskie Przedmieście w przerwie między zajęciami, trzeba przedrzeć się przez kolejne komory dymu umiejscowione przy wejściach do poszczególnych wydziałów – każde wejście to bowiem teraz najbliższe możliwe miejsce, w którym studenci-palacze mogą sobie odetchnąć dymem. Tworzy to pewien dysonans w głowie osoby niepalącej, ponieważ przyzwyczajenie podpowiada, że przecież na tzw. „świeżym powietrzu” tego rodzaju przygody nie powinny człowieka spotykać. Jak się jednak okazuje, świat to fascynujące miejsce progresu i ewolucji, w którym stare prawdy są szybko podawane w wątpliwość, a każdy nowy ład zaskakuje bądź to innowacyjnością, bądź groteskowością.
Nie chciałbym jednak, aby zbyt mocno przejęli się tymi słowami sami palący – nie mam w żadnym wypadku zapędów moralizatorskich, ani nie próbuję zmieniać świata. Dla mnie po prostu, jako osoby, która w dużym stopniu spędziła lata młodzieńcze i dziecięce w teatrze, myszkując po garderobach czy za kulisami, sprawą oczywistą było istnienie towarzyskich sanktuariów – palarni. Fakt zaś, że tego rodzaju miejsca odchodzą w niepamięć, a przestrzeń kampusu, wydawałoby się neutralna, stała się czymś w rodzaju nowej, „powszechnej palarni” wydaje się wystarczająco groteskowy, absurdalny i udowadniający porażkę prawa o paleniu, aby to obnażyć i uwypuklić gromką salwą śmiechu. Czego życzę zarówno wszystkim niepalącym (oburzonym lub nie), jak i palącym.