Debiut 1956: „Struna światła” Zbigniewa Herberta


żródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Zbigniew_Herbert#/media/File:Zbigniew_Herbert.jpg

żródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Zbigniew_Herbert#/media/File:Zbigniew_Herbert.jpg

W tym roku mija 60 lat od wydania debiutanckiego tomiku wierszy Zbigniewa Herberta. Polska świadomość artystyczna, jako pewna suma wrażliwości społecznej, przejawia ciekawą, choć i szkodliwą tendencję. Kiedy w naszym społeczeństwie wyłania się wybitna jednostka kultury i gdy zostanie już odpowiednio przez naród rozpoznana jako „wielka”, zamiast lektury jej dzieł – krytycznej, wnikliwej i (nie bójmy się tego określenia) komparatystycznej, stawia się tę oto jednostkę na swoistym piedestale i zamieniwszy ją w coś na kształt posągu dumy państwowej, porzuca się drogę realnego obcowania z twórczością tej osoby i z jej biografią. Ten, o którym można stwierdzić, iż „wielkim poetą był” zostaje odczłowieczony i zapomniany przez czytelników. Zapomniany? Ależ oczywiście! Przecież nie trzeba już wtedy czytać takiego poety, ani nawet rozumieć, co starał się przekazać i jakimi środkami artystycznymi operował – grunt, to go znać, by się nie okryć wstydem w towarzystwie…

Skąd ten wstęp? Otóż w rozmowach ze znajomymi (spoza kręgu polonistycznego) odkrywam, że wszyscy znają Zbigniewa Herberta, coś tam słyszeli o Panu Cogito, ale na tym się zazwyczaj kończy. Dlatego jestem zdania, iż korzystając z nadarzającej się okazji – jubileuszu debiutu – warto przypomnieć, jakie były twórcze początki jednego z najwybitniejszych polskich poetów ubiegłego stulecia.

Zbigniew Herbert, choć datą urodzenia przynależy do pokolenia Kolumbów, nie debiutował młodo – czasy wojny i stalinizmu przetrwał w poetyckim niebycie, co bardzo widocznie wpłynęło na poetykę i tematykę jego pierwszego wydanego tomiku, Struny światła. Herbert, jako dojrzały już człowiek, 32-letni, omija bogatą ekspresję, dramatyczną emocjonalność i ciążący nad twórcą wojenny katastrofizm, a poprzez szerszą perspektywę i możliwość dłuższej obserwacji dokonuje analizy powojennej rzeczywistości. Jest to jednak czynione nie poprzez pryzmat jednostki, z czym można się zetknąć w twórczości m.in. Tadeusza Różewicza, ale przez pryzmat kondycji całej cywilizacji zachodnioeuropejskiej. Wielką rolę w tym odgrywa, oczywiście, wszechobecny w tomiku rys antyczny, przenikający zarówno do treści, poprzez pojawianie się np. postaci mitologicznych (Apollina, Marsjasza itd.), jak i do formy; mocno klasycyzujący Herbert, mimo rezygnacji z rymu, w dużym stopniu zachowuje regularność (stroficzną) czy też numeryczność swoich wierszy, co jest samo przez się podpowiedzią, że jednak ów świat dawnej wielkiej cywilizacji nie upadł całkowicie pod ciężarem wojennej tragedii.

Byłoby kłamstwem jednak stwierdzić, że w wierszach tych mamy do czynienia z chłodnym obiektywizmem, zobojętnieniem na dramaturgię losów ludzkich i opowieścią podmiotu nieżywego (nieczującego), ograniczonego jedynie do relacjonowania zdarzeń i postaw. Wszystkie utwory przenika subtelnie wpleciony i niedrażniący oka rys moralnej oceny tego, co miało miejsce i może się powtórzyć. Tragiczny portret poetycki pary kochanków w Dwóch kroplach czy rozpacz matki nad martwotą dziecka w Białych oczach w sposób niezwykle poruszający ukazują oblicze śmierci – kategorii nieuniknionej – i dróg do niej prowadzących, powtarzalnych, historycznie nieprzerwanych. Tego rodzaju emocjonalność w utworach wskazuje na realne zaangażowanie samego Herberta w spisywane obrazy poetyckie, przy czym unika on wyraźnie kategorycznego wkroczenia w krąg zdarzeń poprzez stwierdzenie „ja”.

Odwołanie do postaci i dorobku antycznego, tak charakterystyczne dla twórczości Herberta w tamtym czasie, zespolone jest w obrębie tego tomiku z analizą bardzo intymną, co pozwala snuć domysły, iż część zamieszczonych w nim wierszy musiała być napisana wcześniej – być może nawet tuż po wojnie. Dlaczego jest to takie ważne? Otóż od samego Herberta wiemy, że podejmował on próby literackie jeszcze w okresie wojennym, przy czym wstrząsnęła nim tragedia rodzinna, która mogła w pewien sposób skonstruować przyszły pogląd na rzeczywistość poety. Śmierć młodszego brata wpędziła jego rodziców w depresję, on sam natomiast nie potrafił się z tym faktem pogodzić. Warto przytoczyć słowa samego poety, który o tych zdarzeniach wypowiadał się następująco:

„Kiedy byłem jeszcze młody, kiedy miałem 16 lat, zachorował poważnie mój braciszek. Byłem wówczas autorem dwóch wierszy, z których jeden, długi poemat na wzór Statku pijanego uważałem za genialny. Wiedziałem, żeby brata uratować, trzeba poświęcić coś, co się ma najdroższego. Spaliłem wiersze, poprzysięgłem, że nigdy nie będę pisał. Mały umarł mi na rękach, pomyślałem: miał dużą gorączkę i opowiadałem mu bajkę, która podobała mu się. Umarł, więc mogłem zostać lichym poetą”.  (List z 1 marca 1951 roku)

W tym kontekście wyjątkowo dramatycznie brzmi cytat z utworu Do Apollina:

inny był pożar poematu
inny był pożar miasta
bohaterowie nie wrócili z wyprawy
nie było bohaterów
ocaleli niegodni

W tym samym wierszu znajdujemy również dystych, który stanowić może mikrosyntezę zawartych w tomiku myśli:

pozostał tylko pusty cokół
ślad dłoni szukający kształtu

Jest to tragiczna pointa wiersza o poszukiwaniu tożsamości, o człowieku, który w obliczu przebytego horroru wojennego, czy też słuszniej byłoby napisać: katastrofy cywilizacyjnej, musi na nowo zbudować swój system wartości i kategorii opierających się relatywizmowi. Poszukiwaniom tym pomagać mają relikty potężnej kultury antyku, które w starciu z destrukcyjnym żywiołem historii pozostały – no właśnie – pustymi cokołami. Jest to również wielki testament zagubionej jednostki, tragedii intymnej każdego człowieka, który był świadkiem „śmierci kultury”, a który to człowiek musi teraz przyczynić się do restytucji dawnej cywilizacji, czy też jej wskrzeszenia w nowym „kształcie”.

Ostatni wers jest niezwykle istotny, kiedy zestawi się go z elementami biografii poety i jego zmaganiami z rzeczywistością powojenną – młody artysta chcący wejść na arenę poetycką nie pozwolił sobie nigdy na bratanie się z panującym ustrojem ani tym bardziej z pętającym kreatywność literacką socrealizmem. Jako ekspert-samouk sztuk plastycznych i student tajnych kompletów polonistycznych poznawał dorobek cywilizacji europejskiej dogłębnie i jego poszukiwania „kształtu” były dramatyczne – jako że przez swój imperatyw moralny odrzucał kształt socrealistycznego „kwadratu”. Jest to też odpowiedź na pytanie, dlaczego przez kilka lat parał się pisaniem recenzji wystaw, spektakli teatralnych i różnego rodzaju imprez kulturalnych, a jego poezja, tworzona już wówczas, musiała poczekać na publikację do roku 1956…

Jubileusze z natury rzeczy są sentymentalne, warto jednak wyjść poza kategorie pustego wspominania i w przypadku zetknięcia z takim twórcą, jak Zbigniew Herbert, zanurzyć się w jego poezję – nie ma bowiem bardziej tragicznej śmierci dla artystów, niż uznanie ich za wielkich i samotne ich pozostawienie na cokole. Sam rok 1956 był dla Herberta punktem zwrotnym, między wysiłkiem i tragizmem poprzednich lat zwieńczonych debiutanckim tomikiem a późniejszymi zmaganiami z codziennością i własnymi słabościami. 60 lat później, starajmy się jak najwięcej czytać naszych klasyków, w tym Herberta, gdyż tylko w ten sposób prawdziwie ich uhonorujemy i będziemy w stanie określać ich wielkość.

 

W artykule wykorzystano wiersze oraz listy Zbigniewa Herberta w opracowaniach: Pan od poezji Joanny Siedleckiej (Warszawa 2002) oraz Wiersze zebrane pod red. Ryszarda Krynickiego (Kraków 2011).