W służbie niemych mas


Popularny frazeologizm mówi o „byciu w czyjejś skórze”. Jeśli pisarz lub reporter dosłownie potraktuje ten zwrot, staje się aktorem zdolnym uchwycić zjawiska niedostrzegalne dla ogółu. Każda książka pisana z cudzej perspektywy, z dystansu, stanowi pewien rodzaj zwierciadła, w którym cywilizowane społeczeństwa Europy lub Ameryki mogą dostrzec prawdę o sobie.

Ja, Ali

Gdy w lecie 1982 Klaus Adler wychodził przed swój okazały, zadbany dom w zamożnej dzielnicy Berlina Zachodniego, nie przypuszczał, że jest bohaterem starannie wyreżyserowanego spektaklu. Wszystko wydawało się być na swoim miejscu: żona pożegnała się z nim tak, jak zawsze, a promienie słońca odbijały się od chromów stojącej na podjeździe limuzyny mercedesa. Tuż przy niej krzątał się Ali – turecki imigrant, którego Adler, jako bogaty przedsiębiorca współpracujący z przemysłowymi potentatami, wspaniałomyślnie zatrudnił w roli szofera. Odziany w gustowną liberię gastarbeiter nie tylko woził swojego szefa, ale też odpowiadał za jego bezpieczeństwo. Znał bowiem siusu, czyli – jak sam tłumaczył – tureckie karate.

– Tylko Alemu mogę naprawdę zaufać – zwierzał się znajomym przełożony Turka, gdy wieczorem wypił kilka głębszych w jednym z berlińskich barów. – Tylko on mnie ochroni w razie napaści!

Zanim Ali został szoferem, pracował, m.in.. w hucie, McDonaldzie oraz na budowie.

Zanim Ali został szoferem, pracował, m.in.. w hucie, McDonaldzie oraz na budowie.

Trzeba przyznać, że Adler miał się czego obawiać, a ściślej rzecz biorąc: kogo. Zbił fortunę, pośrednicząc w zatrudnianiu imigrantów w wielkich zakładach przemysłowych, takich jak huty, elektrownie, walcownie, itp. Swoim pracownikom (o ile nie byli Niemcami) płacił grosze, nie zgłaszał ich do ubezpieczalni, a przede wszystkim – zmuszał do całodziennej harówki w nieludzkich warunkach. Jeśli któryś z podległych mu robotników poważnie zachorował, ucierpiał w wyniku wypadku lub zbyt ostentacyjnie skarżył się na swój los, od razu tracił pracę. Znalezienie nowej stanowiło dla niewykształconych cudzoziemców duże wyzwanie, toteż zwykle godzili się na to, by ich poniżano i wyzyskiwano. Fakt, że niekiedy odważyli się spytać Adlera o zaległe wypłaty, skłonił go do zatrudnienia ochroniarza i – jakby przy okazji – szofera.

     Ali sprawiał wrażenie człowieka na wskroś nierozgarniętego i ledwie mówił po niemiecku, niemniej cieszył się zaufaniem swojego chlebodawcy. Towarzyszył mu nawet w barach, w których powszechnie drwiono z Turka. – Na jakim ty możesz być poziomie? Wiesz w ogóle, co to „poziom”? – spytał raz Alego jeden z kolegów Adlera. – Tak, to jest wtedy, gdy należy do wytworna ludzie. Ale zależy, gdzie życie postawia. Dużo ludzie umie wiele więcej, niż im daje robić – odparł nieco refleksyjnie szofer. Wnet zadano mu drugie pytanie: – Kto to jest kolos z Rodos? Po chwili zastanowienia imigrant odrzekł: – On musi cała świat na swoi ramiona nosi. Ciężki praca i on krzywo stoi i nie dawa trudno rady…

Zapewne żadnemu z bywalców baru nie przeszło przez myśl, że Ali, ten troglodyta znad Bosforu, wkrótce stanie się autorem (a zarazem bohaterem) jednej z najpoczytniejszych niemieckojęzycznych(!) książek. Ilekroć bezwzględni przemysłowcy i pośrednicy wznosili kolejny toast, tylekroć ciemne oczy gastarbeitera śledziły każdy ich gest, a umysł zapamiętywał zdania padające przy stole. Niekiedy Ali ukrywał w kieszeniach swojego płaszcza dyktafon, czasami ktoś przesiadujący w odległym kącie lokalu dyskretnie fotografował Turka… którym w rzeczywistości był niemiecki reporter Günter Wallraff. Wydana przez niego w 1983 roku książka Na samym dnie zdobyła olbrzymią popularność i zmusiła władze RFN do przeformułowania kodeksu pracy, jak również ukarania niektórych firm za nieprzestrzeganie najbardziej elementarnych przepisów BHP. Jednakże autor bestsellerowego reportażu poruszył także problem, z którym zachodnioniemiecki rząd nie mógł uporać się ad hoc – nienawiść na tle rasowym.  – Z was nawet mydła nie dałoby się zrobić, cholerne śmierdziele! – krzyknął majster do Alego, gdy ten zatrudnił się przy budowie wysokościowca. Była to tylko jedna z wielu katorżniczych prac, jakich podjął się rzekomy imigrant: usuwał skrajnie toksyczny pył w hucie Thyssena (“Nie wydano nam [cudzoziemskim robotnikom] masek ani rękawic, więc wyjmujemy ze śmietników te zużyte, wyrzucone przez Niemców”), stał się królikiem doświadczalnym w klinice opracowującej nowe rodzaje leków (“Otrzymuję pięciostronicowy tekst w języku niemieckim mówiący o substancjach, które będą na mnie próbowane. […]” Ali nigdy nie słyszał nazw tych składników, trudno mu nawet wymówić: fenobarbital i fenytonina ), wreszcie udał się do elektrowni jądrowej, gdzie wykorzystywano gastarbeiterów do potencjalnie zabójczych prac przy przestarzałym reaktorze lub instalacjach odpowiedzialnych za jego prawidłowe funkcjonowanie.

To tylko część zajęć, jakie przyszło wykonywać Alemu – niektóre z nich upodlały, inne mogły skończyć się śmiercią. Turcy z huty Thyssena opowiedzieli swojemu „rodakowi”, m.in. historię o tym, jak jeden z robotników wpadł do kadzi z płynnym żelazem: „Rodzina otrzymała symboliczną sztabkę. Resztę rozwalcowano – poszła na samochody, garnki lub czołgi”. Doniesienia o tego rodzaju wypadkach pojawiały się szczególnie często we wczesnym okresie rewolucji przemysłowej, ale w 1983 roku, w cywilizowanym, zachodnioeuropejskim kraju, musiały wstrząsnąć opinią publiczną. Tak samo niepojęta wydawała się odwaga dziennikarza, który pozwolił sobie wstrzykiwać substancje o bliżej nieokreślonym działaniu; te „badania” z udziałem wynędzniałych obcokrajowców przywodziły na myśl eksperymenty przeprowadzane przez doktora Mengele w obozach koncentracyjnych. Gdy tylko zaczęto tłumaczyć Na samym dnie (w sumie na 38 języków), władze RFN stanęły w obliczu poważnego kryzysu wizerunkowego.

O sztuce niebycia sobą 

Wallraff nie omieszkał poinformować czytelników o tym, w jaki sposób stał się – fizycznie i mentalnie – Turkiem. Najpierw założył cienkie, bardzo ciemne szkła kontaktowe, następnie zaś zakupił czarną treskę, dzięki której jego włosy sprawiały wrażenie znacznie gęstszych (jako brunet nie musiał ich barwić). Naturalnie, zaopatrzył się też w odpowiednio starą i zużytą odzież. Na tym w zasadzie zakończyła się pierwsza część przemiany, obejmująca wygląd. Druga, nieco trudniejsza, polegała na ciągłym okaleczaniu języka niemieckiego, tak, by brzmiało to wiarygodnie; po paru dniach intensywnych ćwiczeń i tę sztukę dziennikarz opanował perfekcyjnie. Przejrzawszy się uważnie w lustrze, postanowił przeprowadzić ostateczny test: udał się do kilku lokali, w których od dawna lubił spędzać czas. W żadnym go nie rozpoznano. Zachęcony tym sukcesem Ali odwiedził stadion olimpijski podczas meczu Turcja – RFN, ale nie zasiadł, jak mogłoby się wydawać, w sektorze przeznaczonym dla kibiców znad Bosforu – wybrał ten drugi, gdzie wśród okrzyków Sieg hail! i Precz z czerwonymi! cudem uniknął pobicia. Gdy zaś pod koniec dnia Ali przekraczał próg domu państwa Wallraffów, nie spodziewał się, że za moment zostanie nieomal wyrzucony na zewnątrz przez własną matkę, którą zaszokował fakt, że brudny i odarty imigrant śmiał wtargnąć do jej uporządkowanej kuchni.

Niewyszukane przebranie Güntera sprawdzało się tak dobrze, iż przez kolejne miesiące nikt go nie rozpoznał. Dziennikarz musiał uporać się z jeszcze jednym problemem: nie mówił po turecku. Ali wyjaśnił więc towarzyszom niedoli, że dorastał w Grecji – ojczyźnie jego porzuconej przez Turka matki. Ta prosta historia miałaby rację bytu, gdyby nie to, że Wallraff nie znał również greki. Poproszony o powiedzenie kilku słów w rodzimym języku, zaczął cytować w oryginale (tj. po starogrecku) fragmenty Iliady, których nauczył się na pamięć jeszcze w szkole. Robotnicy wsłuchali się w kilka dźwięcznych zdań o porwaniu Heleny, a potem, niczego nie podejrzewając, wrócili do swoich zajęć.

Burza

“Niejako post factum chciałbym podziękować prawnikom […] którym zawdzięczam fakt, że udało się zapobiec próbom ocenzurowania Na samym dnie” – Wallraff umieścił te słowa we wstępie do swojej książki. Przedstawiciele koncernów Thyssen oraz McDonald’s (Ali przekonał się na własnej skórze, jak wygląda codzienność pracowników najpopularniejszej na świecie sieci fast foodów) zrobili niemal wszystko, by usunąć z reportażu pewne treści, a najlepiej w ogóle nie dopuścić do jego publikacji. Mieli na to szanse, ponieważ poprzednią książkę Güntera – Wstępniak. Człowiek, który był w <<Bildzie>> Hansem Esserem – sąd nakazał ocenzurować po tym, jak jej autor przegrał proces o zniesławienie.

Z twórczością Wallraffa wiąże się pewien paradoks: w krajach kapitalistycznych starano się ją niejednokrotnie okroić z pewnych wątków, podczas gdy w państwach leżących za Żelazną Kurtyną wstrząsające reportaże zachodnioniemieckiego dziennikarza były nie tylko publikowane w całości, ale też niekiedy wręcz promowane. –Odbieraliśmy je jako wredny materiał propagandowy mający obrzydzić nam Zachód, kapitalizm i Niemcy, ten kwitnący kraj, z którego docierały do Polski szampony, […] i pogłoski o wolnej prasie – tak pisarka Magdalena Papuzińska określiła niegdysiejszy stosunek Polaków do Wstępniaka…, Na samym dnie oraz paru innych książek Wallraffa. Komunistyczne władze zręcznie wykorzystały ten dorobek literacki; być może dlatego jest on dziś prawie nieznany w naszym kraju.

Ostatecznie sąd uznał, że opowieść o Alim (czy też raczej: Alego) powinna ukazać się w całości. Książka szybko osiągnęła wielomilionowe nakłady i przyniosła swojemu autorowi fortunę, którą ów przeznaczył, m.in. na remont nędznych mieszkań imigrantów. Do dziś w Niemczech ukazało się aż 21 wydań Na samym dnie.

Nauka patrzenia

Autobus spokojnie sunął przez rozległe pola i łąki. Wśród pasażerów jadących do Missisipi znajdowało się dwóch czarnoskórych mężczyzn. –Pamiętaj – radził jeden drugiemu – lepiej nawet nie spoglądać na białe kobiety. Lepiej patrzeć w ziemię albo w ogóle się odwrócić. Po chwili do rozmowy włączyła się Afroamerykanka siedząca przed nimi: –Tutaj są strasznie na to zawzięci. Możesz nawet nie wiedzieć, że patrzysz na białą kobietę, a oni i tak będą cię oskarżać. Ktoś inny dodał: –A jak przechodzisz obok kina i wiszą plakaty z aktorkami, to też nie wolno na nie patrzeć.

Był listopad 1959 roku. John Howard Griffin jechał do Missisipi w okresie, gdy nienawiść na tle rasowym osiągnęła apogeum. Chętnie rozprostowałby się w trakcie postoju, jednak kierowca zatrzasnął mu drzwi przed nosem, po czym krzyknął do niego i reszty Afroamerykanów: –Wy zostajecie! Jeden z niejako uwięzionych pasażerów postanowił więc oddać mocz tam, gdzie siedział. –Nie rób tego – prosili pozostali – bo będzie jeszcze gorzej…

Dzisiejsze pojęcie przeciętnego Europejczyka – a w szczególności Polaka – o segregacji rasowej jest dość mgliste. Choć wszyscy o niej słyszeliśmy, sprecyzowanie, na czym dokładnie polegała, sprawia wielu osobom kłopot. Powszechnie wiadomo, że czarni mieli wydzielone miejsca na tyłach autobusów oraz chodzili do oddzielnych szkół. W rzeczywistości ich sytuacja wyglądała znacznie gorzej, o czym Griffin postanowił opowiedzieć w swoim dzienniku. Prowadził go zaledwie przez miesiąc, ale na kanwie tych zapisków powstała niezwykła książka – Czarny jak ja. Najbardziej zaskakuje fakt, że jej autor wcale nie był ciemnoskóry, do czasu, aż… postanowił przeprowadzić pewien intrygujący eksperyment. Mniej więcej w połowie 1959 roku Griffin udał się do dermatologa, któremu oświadczył:  –Chciałbym stać się czarny. Zdumiony lekarz wahał się przez dłuższą chwilę, jednak ostatecznie zgodził się pomóc w realizacji nietypowego życzenia. Ogoliwszy głowę, John zaczął przyjmować tabletki zwiększające pigmentację skóry (ich właściwym przeznaczeniem było leczenie bielactwa), a także opalać się pod lampą kwarcową. Efekt tej kuracji w pełni odpowiadał jego oczekiwaniom, choć niektóre miejsca – jak np. kąciki ust – musiał zabarwić farbą.

W skórze wyrzutka

Przez kolejny miesiąc Griffin podróżował po południowych stanach, opisując na bieżąco swoje spostrzeżenia. Niechęć i pogarda, z jakimi się spotykał, doprowadziły go nieomal do załamania nerwowego; ze względu na kolor skóry nie miał prawa skorzystać z większości toalet ani kupić wody w tysiącach sklepów. Zauważył, że segregacja rasowa nie obowiązuje na uniwersytetach – ale tylko dlatego, że uczelnie wyższe na ogół wcale nie przyjmowały Afroamerykanów. Nawet, jeśli któryś z nich został, np. lekarzem, zwykle mógł leczyć wyłącznie swoich rodaków w jednym z prowincjonalnych miasteczek lub w najgorszych dzielnicach wielkich metropolii. Brak wyższego wykształcenia automatycznie sytuował tę grupę społeczną na samym dole drabiny zawodowej.

Griffin ogląda plakaty filmowe, choć nie powinien tego robić. Ciemne okulary nosił nawet po zmroku, by uniknąć oskarżeń o przypatrywanie się białym kobietom.

Griffin ogląda plakaty filmowe, choć nie powinien tego robić. Ciemne okulary nosił nawet po zmroku, by uniknąć oskarżeń o przypatrywanie się białym kobietom.

Książka Griffina pod wieloma względami przypomina film Drogi. Jej bohater i narrator podróżował, m.in. autostopem; ze zgrozą stwierdził, że biali kierowcy niemal zawsze wypytywali go o sprawy związane z życiem seksualnym. „Wszyscy [oni] mieli w głowach ten sam stereotyp Murzyna jako niezmordowanej maszyny do uprawiania seksu […], z bogatym doświadczeniem w dziedzinie najróżniejszych technik i upodobań. Wierzyli, że każdy Murzyn na pewno robił te wszystkie <<specjalne>> rzeczy, na które sami się nigdy nie zdobyli. Sprowadzali rozmowę na najdziksze manowce zdeprawowania”. Griffin przytoczył kilka takich konwersacji w Czarnym jak ja. Nawet po latach wywołują one niesmak u czytelnika, szczególnie, że perwersja przeplata się w nich z pogardą.

Cena odwagi

John Howard Griffin opublikował swoje obserwacje i przemyślenia dopiero w 1961 roku. O książce od razu zaczęto publicznie dyskutować – jej autora zapraszano do wielu audycji radiowych oraz programów telewizyjnych. Wciąż opisywał w nich świat widziany oczyma Afroamerykanina: pozbawiony perspektyw, z niezliczonymi barierami, a przede wszystkim – wrogi. Martin Luther King osobiście podziękował Griffinowi za jego odwagę i zaangażowanie. Podróż Johna zakończyła się pomyślnie, ale on sam musiał zapłacić wysoką cenę za swój wkład w walkę skierowaną przeciwko odwiecznym podziałom rasowym.

Część sąsiadów przestała machać Griffinowi na powitanie. W skrzynce pocztowej znajdował coraz więcej listów z pogróżkami. W Mansfield, rodzinnym mieście pisarza, powieszono przypominającą go kukłę. Na drzwiach miejscowego baru pojawiła się tabliczka: ALBINOSÓW NIE OBSŁUGUJEMY (albinizm polega na braku pigmentu w skórze; było to zaskakująco błyskotliwe nawiązanie do kuracji, której poddał się John). Wkrótce Griffin uświadomił sobie, że jemu i jego krewnym grozi wielkie niebezpieczeństwo ze strony rasistów. Razem z rodziną przeprowadził się więc do Meksyku, skąd po kilku latach powrócił do USA. W 1982 roku trafił do szpitala, w którym zmarł po tygodniu walki z tajemniczą chorobą. Autopsja wykazała, że ogromne dawki leków zwiększających pigmentację skóry wyniszczyły wątrobę pisarza. Choć segregację rasową zniesiono dekady temu, jego najsłynniejsze dzieło ma charakter ponadczasowy, o czym najlepiej świadczy jedno z pierwszych zdań w przedmowie do Czarnego jak ja: „Równie dobrze mógłbym być Żydem w nazistowskich Niemczech, Meksykaninem w niektórych stanach USA albo przynależeć do jakiejkolwiek innej <<gorszej>> grupy”.

Najsłynniejsza książka Johna Howarda Griffina i jedna z najwymowniejszych okładek w historii.

Najsłynniejsza książka Johna Howarda Griffina i jedna z najwymowniejszych okładek w historii.

Prekursorzy i epigoni

Już na początku XX wieku amerykański pisarz Jack London stworzył jeden z pierwszych, tzw. reportaży wcieleniowych. W tym celu przybył do brytyjskiej stolicy, ubrał się w stare łachmany, wynajął pokój w East Endzie (podówczas dzielnicy zamieszkanej przez margines społeczny), po czym błąkał się, szukając pracy i strawy. Parokrotnie przenocował w przytułku, gdzie panowały fatalne warunki. Pragnął nie tyle ukazać świat widziany oczyma żebraka, ile znaleźć przyczyny wszechobecnej nędzy, która zmuszała ludzi do najbardziej desperackich zachowań. Jack opisywał, m.in. bezskuteczne zmagania władz z przestępczością panującą w East Endzie; tamtejsi sędziowie szczególnie surowo karali osoby oskarżone o napad, kradzież bądź kłusownictwo. Tymczasem charakter tych występków świadczył o tym, że są one konsekwencją biedy,  dlatego to właśnie z nią należało walczyć. Swoje liczne obserwacje oraz refleksje pisarz zawarł w książce pt. Mieszkańcy otchłani.

Wanda Melcer, polska publicystka, która w latach trzydziestych udawała bezdomną sierotę, kierowała się nieco innymi pobudkami niż Jack London: pragnęła przede wszystkim stworzyć wierny obraz życia warszawskich nędzarzy. O swoich doświadczeniach opowiedziała w naturalistycznym tekście pt. Nocuję w przytułku.

Dwadzieścia pięć lat później czarnoskóry John Howard Griffin zaczął pisać swój dziennik, a w 1982 roku Günter Wallraff stał się Alim. Na szczęście również obecnie znajdują się śmiałkowie skłonni uprawiać reportaż wcieleniowy – gatunek skrajnie niszowy i zawsze wiążący się z dużym niebezpieczeństwem.

W lutym 2016 roku czeski fotograf Stanislav Krupař i niemiecki reporter Wolfgang Baurer zmienili tożsamość po to, by wraz z afrykańskimi uchodźcami wsiąść na jedną z łodzi płynących ku brzegom Włoch i Grecji –Przez Morze. Z Syryjczykami do Europy to przejmująca relacja z tej podróży. Parę lat wcześniej, w 2010 roku, ukazała się książka Z nowego wspaniałego świata, w której sześćdziesięciopięcioletni(!) Günter Wallraff wcielił się w Somalijczyka. Nie musiał brać jakichkolwiek leków, by wyglądać jak przybysz z Mogadiszu; wystarczył starannie nałożony makijaż. Tym razem, zapewne ze względu na wiek, reporter stronił od ciężkiej pracy, wymyślił za to szereg drobnych prowokacji, mających na celu ukazanie obecnego stosunku Niemców do osób o odmiennym kolorze skóry. Kwami (niestety nie: Kali) nosił buty po Alim, zaczepiał w lesie staruszków, pytając o jiżyny, a także bezskutecznie próbował zamieszkać na kempingu wśród Niemców i Holendrów.

W Polsce tylko jeden dziennikarz – Jacek Hugo-Bader – zajmuje się reportażem wcieleniowym. Kilka lat temu zapragnął popatrzeć na świat oczami bezdomnego. Niedawno wpadł na jeszcze śmielszy pomysł: ucharakteryzował się na Afrykańczyka, by następnie wziąć udział w tegorocznym Marszu Niepodległości. Na stronie „Gazety Wyborczej” można znaleźć artykuł poświęcony tej prowokacji.

Nawet pewna grupa reportażystów (np. Wojciech Jagielski) wypowiada się krytycznie o formie dziennikarstwa (czy też pisarstwa) przedstawionej w niniejszym tekście. Prawdą jest jednak to, że zarówno Griffin, Wallraff, jak i London, dokonali rzeczy na pozór niemożliwej: dali głos ludziom, którzy dotychczas go nie mieli ze względu na swój niski status społeczny. W końcu przemówili tak, że usłyszano ich nawet na samej górze: niedługo po publikacji Czarnego jak ja formalnie zniesiono podziały rasowe, a w niemieckim prawie prasowym do dziś funkcjonuje zapis znany jako lex Wallraff (na jego podstawie można zmienić tożsamość i udawać kogoś innego, o ile służy to wskazaniu poważnych uchybień lub dowiedzeniu przestępstwa). Książka Jacka Londona także miała istotny, choć nie tak wyraźny, wpływ na brytyjską opinię publiczną. Dzięki odwadze i wrażliwości żebraka z East Endu, czarnoskórego autostopowicza oraz tureckiego imigranta, świat – a przynajmniej jego określona część  – stał się więc nieco lepszy.