Pamięci Gmachu Audytoryjnego UW


 

http://mojawarszawa.blox.pl/2015/09/Gmach-audytoryjny-UW.html

źródło: http://mojawarszawa.blox.pl/2015/09/Gmach-audytoryjny-UW.html”

Jak większość studentów UW wie, historia ich uniwersytetu jest bardzo burzliwa – co wydaje się warte prześledzenia, zwłaszcza w obliczu zbliżającego się 200-lecia uczelni; jubileuszu, nomen omen, mocno naciąganego, biorąc pod uwagę kuratelę carską czy wręcz okresy niebytu. Nie chciałbym się jednak skupiać na wielu zawirowaniach czy intrygach z dawnych lat uczelni, ale na pewnym, zdawałoby się, drobnym szczególe, zmieniającym jednakże krajobraz kampusu.
Kiedy w październiku 2013 roku rozpocząłem studia na Wydziale Polonistyki, jak każdy pierwszoroczniak miałem zajęcia z łaciny. Nie odbywały się one jednak w budynku filologii klasycznej (jak przypuszczałem), ale w Pawilonie Audytoryjnym, byłym gmachu Akademii Medycznej. I choć już wówczas uważałem tę półruinę za cudo (osobiste zamiłowanie do starych miejsc), to dopiero niedawno olśniło mnie, jak ciekawym był ten budynek. Dlaczego mówię o nim w czasie przeszłym? Otóż od ponad półtora roku trwa renowacja Pawilonu, przy czym słowo renowacja wymagałoby wzięcia w cudzysłów; zostało bowiem wyburzone i zdewastowane całe wnętrze budynku, a ostały się jedynie zewnętrzne ściany. Wzbudziło to wiele kontrowersji wśród konserwatorów i historyków sztuki, którzy obawiali się, iż firma Skanska wzniesie jakiś bezduszny twór, niczym nieoddający klimatu dawnego gmachu. Dopiero ostatnio dotarło do mnie, jakim sentymentem darzyłem to miejsce oraz uświadomiłem sobie, że jego „duch” może już nigdy nie powrócić.
Obiektywnie patrząc na sprawę, trzeba przyznać, że Pawilon był ruiną i zapewne z konstruktorskiego punktu widzenia stwarzał zagrożenie dla zdrowia i życia studentów oraz wykładowców. Niemniej jednak żaden inny budynek UW (oprócz gmachu Polonistyki, rzecz jasna bywam tam prawie codziennie) nie wrył się tak sugestywnie i obrazowo w moją pamięć. Z łatwością przypominam sobie masywne drewniane drzwi, przez które trzeba się było przedrzeć, aby wylądować w zapyziałym korytarzu z pustą szatnią po lewej stronie i nieużywanym automatem z napojami po prawej. Zaraz za szatniami był wąski korytarz, przy którym mieściły się toalety – w znacznej większości zdezelowane i pozbawione drzwi, z obitymi lub dziurawymi kafelkami na podłodze. Luster nie pamiętam, ale kto by się tam przeglądał? Fanom horrorów te toalety kojarzyłyby się zapewne ze scenerią opuszczonego szpitala psychiatrycznego – miało to jednak swoje obiektywne zalety, takie jak chociażby… pełna dostępność i intymność o każdej porze – w tych toaletach po prostu nigdy nikogo nie było.
Na wprost od drzwi wejściowych wiły się ślimakiem w górę szerokie schody o niskiej, grubej, drewnianej poręczy – takiej, jakie można znaleźć jeszcze w nielicznych warszawskich starych kamienicach (np. na ulicy Pięknej). Na każdym półpiętrze po lewej stronie na świat otwierały się ściany poprzez wielkich rozmiarów łukowate okna, rozświetlające co nieco tajemniczy mrok gmachu. Wszędzie czuć było zapach starości, ciężko byłoby jednak jednoznacznie wskazać jego źródło – czy to stare drewno, czy to odpadająca ze ścian farba i tynk, czy w końcu nigdy wcześniej niewymieniane meble? Wchodziło się w tym półświetle i zapachu rodem z pchlego targu na pierwsze piętro do kwadratowego pomieszczenia prowadzącego do różnych innych sal – było to niczym rozwidlenie w labiryncie. Po lewej stronie ciągnął się wąski i ciemny korytarzyk z przylegającymi do niego salkami wykładowymi – w jednej z nich uczyliśmy się łaciny. Samo pomieszczenie było małą kanciapą, ledwie mieszczącą kilkanaście czy dwadzieścia osób, miejscami obitą boazerią, w większości jednak lśniącą wyblakłymi białymi ścianami odbijającymi światło starej lampy górującej nad zebranymi. Proste peerelowskie biurko, tak foremne, że niemal bezkształtne, stanowiło całe królestwo naszej Pani Profesor (która była notabene wspaniałym człowiekiem i filologiem), a jeden jedyny kaloryfer umieszczony pod samotnym oknem z tyłu sali stanowił zbawienie tych, którzy marzli z przodu oraz horror osób siedzących bezpośrednio przy nim…
Ego, es, est, sumus, estis, sunt rozbrzmiewały w budynku, który sprawiał wrażenie egzotycznego cmentarzyska w samym sercu stolicy. Siłowaliśmy się z językiem praojców Europy, dostrzegając jednocześnie subtelną ciszę otaczającej nas monumentalnej historii. Główna aula po prawej stronie wspomnianego wcześniej rozwidlenia na pierwszym piętrze wyglądała jak relikt po zupełnie obcej, odległej epoce – wielkie drewniane ławy ustawione pod bardzo ostrym kątem, miało się wrażenie, że można spaść w dół sali, pusta tablica, która wyschnięta na wiór nie pamiętała już czasów, kiedy ostatnim razem pisano po niej kredą… Tam mieliśmy zaliczenie. I gdy umysł bojował z zawiłościami gramatyki łacińskiej, wyobraźnia płatała figle, ukazując Platona, Arystotelesa, Epikura czy Anaksymandra przechadzających się wzdłuż ławek i wykładających zawiłe koncepcje filozoficzne…
Zadziwiające, jak bardzo utkwił mi w pamięci obraz tamtych korytarzy, sal i mrocznych zakamarków, fascynujących swoją próżnią, cichością, czasem stęchlizną – ale przede wszystkim tajemnicą, dotykiem żywej historii i wewnętrznym poczuciem, namacalną wręcz świadomością, że kres tego miejsca jest bliski. Nie spodziewałem się jednak wtedy, że będę ostatnim rocznikiem studiującym w tym miejscu – przynajmniej w takim kształcie i charakterze, jak to wtedy miało miejsce. Teraz mogę już tylko żałować, że nigdy nie zapuściłem się wyżej, ponad pierwsze piętro, by odkrywać, badać i czuć ciche wibracje tego martwego sanktuarium wiedzy.
Teraz, gdy budynek został zamieniony w stos kamieni i cegieł, a 150-letnie belki stropowe zostały przez dewelopera wywiezione precz (mimo protestów i próśb konserwatorów, chcących wykorzystać je do renowacji dachu gotyckiego kościoła w Złotniku), można tylko z niepokojem obserwować przebieg odbudowy i żywić cichą, nieśmiałą i naiwną trochę nadzieję, że tajemniczy duch tego miejsca raczy powrócić w stare ściany i wskrzesić to miejsce dla kolejnych roczników. studenckich.