O zamiłowaniu do sportu, czasach studenckich oraz językach obcych
z profesorem językoznawstwa Uniwersytetu Warszawskiego, Radosławem Pawelcem, rozmawia Mateusz Rutkowski (część 1)
Panie profesorze, na jakie teksty podrywał dziewczyny przyszły językoznawca?
Nie podrywałem na teksty „językowe”, ale przynajmniej od ósmego roku życia zakochiwałem się
w przeróżnych dziewczynach. Dobrze się to skończyło, ponieważ kiedy miałem 21 lat, ożeniłem się
i trwam w tym związku do dzisiaj. Mamy dwójkę dzieci, więc przysłużyłem się demografii na tyle, na ile potrafiłem. Bardzo lubiłem poezję Herberta, czytałem ją żonie. Ona mało się tym interesowała, bo studiowała na SGGW, ale musiała się z tym pogodzić. Tyle było tego podrywania na poezję, co i na sport. Zabierałem przyszłą żonę na zawody, to było chyba dla niej ciekawsze niż wiersze.
Piłka nożna?
Uprawiałem judo w naszym AZS-ie, którego członkiem jestem do dziś. Wielkich osiągnięć nie mam: raz w lidze akademickiej byłem piąty, raz siódmy, ale sprawiało mi to dużą radość. Żona musiała się do tego przyzwyczaić, bo nie miała innego wyjścia [śmiech]. Ale czasem do dzisiaj się buntuje.
Jak ten bunt wygląda?
Nie chce ze mną jeździć na zawody, a ktoś musi. Biorę udział w maratonach i triathlonach – jeżeli trwają powyżej czterech godzin, nie nadaję się, żeby prowadzić samochód. Dlatego raz jedzie żona, raz syn, raz córka. Takie zmiany (śmiech).
Maraton się biega, triathlon jeszcze pływa i jedzie.
Jestem biegaczem, bieganie wychodzi mi dobrze. Pływanie w piance to nie problem, ale bez niejbiegaczowi zawsze toną nogi. Każdemu się wydaje, że umie jeździć na rowerze. Dopóki nie zacząłem jeździć na rowerze wyścigowym, też tak myślałem. Jadę 40km/h, czyli bardzo szybko, a okazuje się, że to„tylko” prędkość średnia. Muszę wyraźnie poprawić pływanie i znacznie rower.
Ile zawodów ma Pan na swoim koncie?
Triathlonów pięć, ostatnim była połówka IronMana. Chciałbym wystartować w przyszłym roku na całym dystansie, bo już stary jestem i myślę, że później będę po prostu za słaby. Maratonów było chyba dziewięć, wliczając w to „turystykę maratońską”. Byłem m.in.: w Wiedniu, Pradze, Amsterdamie, Rotterdamie, niedawno w Monachium. Największym, na którym byłem, był ten
w Berlinie. Spod Bramy Brandenburskiej startuje ponad czterdzieści tysięcy ludzi, którzy są niesieni dopingiem prawie miliona kibiców – to robi wrażenie. Berliński maraton uchodzi za najszybszy na świecie: miasto jest płaskie, nisko położone, asfalt tak równy, że wcześniej jadą rolkarze. Tam też padło najwięcej rekordów świata.
Jaki jest Pana rekord świata?
3:51:07 – słabo, ale mam nadzieję, że go znacznie poprawię. Co ciekawe, rekord jest z Amsterdamu, który leży jeszcze niżej niż Berlin – tam się biegnie praktycznie na poziomie morza.
Z Niemcami łączy Pana nie tylko sport.
Byłem w Moguncji na stypendium Niemieckiej Akademii Nauk, później pracowałem w Saarbrücken na uniwersytecie. Moja starsza siostra, germanistka, zapoznawała mnie od lat najmłodszych z językiem
i kulturą Niemiec. Bardzo się kochamy i stąd ten związek. Kiedy przejeżdżam granicę, wciążjestem w swojej rzeczywistości. To jest inny mój dom, ale dom. Moim trzecim domem jest Norwegia, gdzie dorabiałem na studiach. Norwegów jest tak mało, są tak otwarci, przyjaźni, a kraj tak oszałamiajaco piękny, iż śni mi się po nocach, że kiedyś tam wrócę.
Był Pan w Norwegii podczas studiów i dalej uważa ją za swój dom. Po tylu latach?!
Naprawdę dobrze wspominam ten czas, chociaż praca była morderczo ciężka. Rolnik nazywał się Arne Guldbrandsen, co znaczy Syn Żółtego Płomienia. Gospodarze pracowali razem z nami, nie czuliśmy się gorsi. Kiedyś mieszkałem w przyczepie w lesie, bo zrywaliśmy mech chrobotek reniferowy [chrobotek to porost, lecz Norwedzy nazywają go mchem – przyp.red.]. Obok nas było spore, w pełni wyposażone schronisko: różne sprzęty, kominek, drewno na opał, jedzenie.
I klucz w drzwiach. Każdy mógł wejść, przespać się, ugotować sobie coś i dalej iść w góry. To są dla nas dziwne rzeczy. Do pracy w Norwegii jeździłemaż siedem razy. Rozmawialiśmy po angielsku, czasem po rosyjsku.
Chciałby się Pan nauczyć jeszcze jakiegoś języka?
Tak, francuskiego i hiszpańskiego. Na najbliższy maraton wybieram się do Madrytu. Bardzo się cieszę, bo córka uczy się hiszpańskiego, więc mi pomoże. Przyda się też znajomość, jakże pomocnej, łaciny.
Skoro łacina, to może włoski?
Tak! Tak! Tak! O! O! Włoski! Nawet mam kilku Włochów na wykładzie. Język niezwykle mi się podoba. Do Italii również wybieram się w ramach „turystyki maratońskiej”(śmiech).
Kiedy byłem we Włoszech, uderzyła mnie żywiołowość Włochów. Dużo gestykulują, krzyczą, rzucają przekleństwami na lewo i prawo. Pan często używa wulgaryzmów?
Niezbyt często, bo wszyscy dziennikarze, z którymi rozmawiam, pytają mnie o wulgaryzmy i to mnie najzwyczajniej w świecie męczy. Jeżeli ktoś dzwoni o 7:10 i każe mówić o słowie „chuj”, bo prezes NBP się wypowiedział, że ma to coś dłuższe niż minister Rostowski, to ja nie jestem w stanie… Zdarzyło mi się już też wyjaśniać przed sądem przez dwie godziny, skąd się wzięło słowo „dupa”. Może nie lubię używać wulgaryzmów, bo muszę to robić ze względów zawodowych.
Czy posiada Pan konto na Facebooku i używa go wcelach zawodowych?
Używam komputera, ale konta na Facebooku nie mam. Kiedy chciałem je założyć, dzieci zaczęły się ze mnie wyśmiewać. Pytały po co mi to, a ja im mówiłem: wszyscy koledzy mają. Dzieci mnie przekonały, że nie powinienem tego robić, ale przemyślę jeszcze raz tę sprawę. Twittera też nie mam. To jest ich wina, wina dzieci. Uznały, że jestem w tak podeszłym wieku, że nie wypada. Ten wiek ostatnio bywa problemem – ktoś próbował ustąpić mi miejsca w autobusie. Z kolei kasjerka na dworcu powiedziała mi, że osobom powyżej sześćdziesiątego roku życia przysługuje zniżka. Obraziłem się na nią.
Mateusz Rutkowski– studiuje dziennikarstwo na UW, pochodzi z Ostrowi Mazowieckiej (nie Ostrowa Mazowieckiego!), ma najlepszą na świecie dziewczynę w Białymstoku. Cały czas w drodze. Często po rozum do głowy, którego zazwyczaj nie znajduje (dziewczyna potwierdza). Z nowo poznanych frazeologizmów cieszy się, jakby go ktoś na sto koni wsadził.