Krótkie sprawozdanie z tego, jak studiuje się polonistykę
na paryskiej Sorbonie w ramach wymiany polsko-francuskiej.
Wyjeżdżając na studia do Warszawy, nie planowałam spędzenia ostatniego roku magisterki na paryskiej Sorbonie. To nie piątkowy seans w Multikinie, że możesz sobie powiedzieć: „w sumie byłoby fajnie pojechać, zobaczymy, czy nie będę miała nic innego do zrobienia”. To paryskie Multikino wydawało mi się tak odległe, jakby znajdowało się w innej galaktyce. Zwykły śmiertelnik o Sorbonie czyta w podręcznikach, a nie jeździ tam studiować. Zresztą na początku zajęcia na polonistyce wystarczały mi w zupełności. Kontynuowałam co prawda naukę języka francuskiego, jednak pomysł na wyjazd pojawił się dopiero po zdaniu egzaminu certyfikacyjnego. To był ostatni krok do spełnienia warunków projektu magisterium polsko-francuskiego. Od innych wymian studenckich różni się ono tym, że po ukończeniu studiów będę miała dyplomy obu uczelni: UW i Sorbony. Za tę wspaniałą możliwość zapłaciłam kilkunastoma roboczogodzinami wypełniania papierków, zawierania umów, zbierania dokumentacji, podpisów i pieczątek. Nie sądziłam, że to możliwe, ale Francuzi kochają biurokrację jeszcze bardziej niż Polacy.
Od strony naukowej uczelnia specjalnie mnie nie przytłoczyła. Oczywiście spodziewałam się, że nie należy porównywać polonistyki w Warszawie z tą w Paryżu (gdzie jest około 10 studentów). Zajęć jest mniej, są bardziej wyspecjalizowane, dostosowane do zachodniego studenta i tutejszego modelu nauczania. Na pewno bardzo praktyczne są warsztaty przekładowe. Ale tak naprawdę na wymianę jedzie się w dużej mierze nie tylko po to, żeby zdobywać laury na zagranicznych uczelniach. Nie chcę przez to powiedzieć, że nic naukowego tutaj nie robię, a całe wieczory spędzam na imprezach integracyjnych, które swoją drogą bywają dosyć płytkie i nudne.
W takim wyjeździe najważniejsze jest samo doświadczenie życia w obcym kraju. Wydaje się, że wystarczy mniej lub bardziej znać język, umieć łatwo dostosować się do innych produktów na sklepowych półkach i być dosyć obrotnym w kwestiach załatwiania różnych spraw. Ale dopiero po przyjeździe, gdy jesteś zdany sam na siebie i to nie na tydzień wakacji, ale pół roku normalnej egzystencji, okazuje się, co naprawdę potrafisz. Taka szkoła życia, w obcej rzeczywistości, w obcym języku, z obcymi ludźmi. Mam wrażenie, że po tym, jak założyłam konto we francuskim banku, odwiedziłam francuskiego lekarza czy pojechałam na spektakl do innego francuskiego miasta już nic z podobnych rzeczy nie będzie mi straszne. Wymiana to bezbolesny sposób na przetestowanie własnych możliwości. Bezbolesny, bo wciąż asekurują nas stypendia i pomoc obu uczelni, a także rodzice i przyjaciele.
Jeśli chodzi o sam Paryż, banałem będzie stwierdzenie, że to piękne miasto. Jest piękne, ale nie w taki sposób, jak zapewne sądzicie: że zabytki, że wieża Eiffla, że Luwr, Pola Elizejskie, bagietki, wino i berety. To nie Paryż z przewodników i filmów typu Amelia, w promieniach zachodzącego słońca, z akordeonem w tle, przesiąknięty zapachem croissantów. Ludzie tak bardzo nastawiają się na zobaczenie „stolicy świata”, „serca Europy”, „centrum sztuki” i „miasta zakochanych”, że zderzenie z rzeczywistością bywa brutalne. Okazuje się, że owszem, stoi ta Wieża i Łuk Triumfalny, i galerie, i teatry, wieczorami nie ma gdzie usiąść nad brzegiem Sekwany, w najlichszym sklepie na rogu wybór serów jest większy niż u nas w dziale nabiału w Tesco, ale jednocześnie na ulicy jest brudno, w metrze śmierdzi jak kiedyś na Dworcu Wschodnim, panuje ogromna bezdomność, są miejsca, gdzie lepiej nie chodzić po zmroku, a ceny w sklepach są owszem, takie jak w Polsce, tylko postawcie sobie „€” zamiast „zł”. Idziesz po tym czy innym bulwarze i myślisz: „nie tak to sobie wyobrażałam!”. Wszystko okazuje się dużo łatwiejsze, kiedy już przyjmie się do wiadomości, że Paryż to nie kwintesencja marzeń o wspaniałym życiu, a po prostu miasto, w którym ludzie starają się żyć jak wszędzie indziej.
Inną rzeczą, o której koniecznie trzeba wspomnieć, jest stereotyp paryżanina. Chciałabym go obalić, ale jedynym złudzeniem, z jakiego mogę was odrzeć, jest to, że nikt (oprócz turystów) nie chodzi tu w beretach i apaszkach wiązanych na szyi. Poza tym trzeba się przyzwyczaić do faktu, że paryżanie to bardzo często snobi i ignoranci. Lekceważą godziny spotkań, samochody na ulicy, starsze panie w środkach transportu i ciebie w instytucjach pożytku publicznego. Oczywiście to generalizowanie, ale mówię z własnych doświadczeń – w bezpośrednich interakcjach jest już lepiej, ale na ulicy bywa, że bez kija nie podchodź. Z tego właśnie powodu okazuje się, że, o ironio, najtrudniej w Paryżu zakolegować się z Francuzem. Poznałam ludzi z różnych stron świata, ale znanych mi rodowitych mieszkańców kraju i miasta mogę policzyć na palcach. Bardzo trudno przedrzeć się do wąskich kręgów paryskich znajomych. Co nie znaczy, że nie warto próbować.