W krainie mlekiem i miodem płynącej żył niejaki Konstanty Frazewicz. Choć wyglądał, jakby do trzech zliczyć nie umiał, ukończył szkołę w osiemnastej wiośnie swojego życia.
Gdy miał dwadzieścia lat, został ugodzony strzałą Amora. Smalił cholewki do niejakiej panny Ksantypy, brzydkiej jak siedem grzechów głównych. Była to herod-baba. Szpakami karmiona, zgodziła się wyjść za Konstantego i podstępem skłoniła go, żeby zapisał na nią cały swój majątek. Jako że okna można było przy nim trzymać otwarte, Konstanty zgodził się bez namysłu.
Trzy lata po ślubie Ksantypa przyprawiła mężowi rogi. Od tamtej pory małżonkowie darli ze sobą koty. Konstanty stwierdził, że w tej sytuacji rozwód jest jajkiem Kolumba. Niestety prawem kaduka Ksantypa odebrała mu dom i koty. Frazewicz pluł sobie w brodę, że dał się nabić w butelkę. Na koniec niewierna żona poinformowała go, że może pisać do niej na Berdyczów. Biedny Konstanty był goły jak święty turecki.
Na pożegnanie Frazewicz nazwał damę farbowanym lisem, wrzucając tym samym kamyk do jej ogródka. Ksantypa miała miedziane czoło, toteż jego uwagę puściła mimo uszu.
Nasz bohater musiał zaczynać od pięciu gołych palców. Jednak łaska pańska na pstrym koniu jeździ – jak manna z nieba spadła nań wielka wygrana w totolotka.
Kiedy Ksantypa, wydając bajońskie sumy na swoje zachcianki, roztrwoniła cały majątek, postanowiła pójść do Canossy. Oblekła się w wór pokutny i jako syn marnotrawny zaczęła prosić eksmęża o wybaczenie, wskazując na trudy swego położenia. Konstanty przerwał tę jeremiadę, mówiąc jej, że teraz to musztarda po obiedzie, a starego wróbla na plewy nie złapie. „Przyszła kryska na matyska?” – zapytał i sardonicznie się zaśmiał.
Biedna jak mysz kościelna Ksantypa przedwcześnie przeniosła się na łono Abrahama, zaś Frazewicz dożył matuzalemowego wieku.
No cóż, kto wiatr sieje, burzę zbiera.