27 stycznia Roku Pańskiego 2015
Wydział Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego
Godzina 04:17
– Niedługo otwierają kampus, pospiesz się.
– Przecież się spieszę, do diabła, nie mogę szybciej.
Trzy postacie w powłóczystych, ciemnych szatach zmagały się z płytą posadzki w suterenie wydziału. Domeną kogoś podobnego byłby zwykle łom lub niegroźne materiały wybuchowe, jednak ta trójka za wszelką cenę starała się nie niszczyć wyposażenia swojej Alma Mater. Był to przecież ich dom na jeszcze kilka lat. Lub trochę więcej, w zależności od tego, jak poszłaby im historia literatury polskiej.
Wyrafinowanie zmagali się z kompletem długich blaszek o różnej grubości, by po chwili usłyszeć chrzęst i zgrzytanie przesuwanej płyty.
– Gotowe. Kto idzie pierwszy?
Milczenie znów wypełniło hol. Zdawało się wyjątkowo niezręczne.
– Ty miałeś iść.
– Gówno! To ty masz najgorszą sytuację na roku!
– Bo mi źle punkty policzyli!
– Milczeć! Idę pierwszy, zapalajcie pochodnie.
Cała trójka wiedziała, kogo może tam spotkać i jak może skończyć się spotkanie z technologią dla kogoś, kto nie wie w ogóle o jej istnieniu. Dlatego starali się uważać.
– Smród nas zdradzi. Uwińmy się szybko.
Zeszli do mokrego, wyłożonego cegłą loszku. Mech zarastał ściany, a stare rury rodziły coraz to nowe kropelki spadającej cieczy. Nikogo nie interesowało, co tymi rurami płynie, jednak trójka wydawała się jakby omijać tory lotu owych kropelek, jakby w strachu przed ich dotykiem.
– Prosto i w lewo… Oby Lelewel nie pomylił się w rysowaniu, bo inaczej jesteśmy w dupie.
Skręcili w lewo. Korytarz zdawał się rozszerzać, by po chwili przerodzić się w spore pomieszczenie wypełnione biurkami i stertami pergaminów oraz ksiąg. Trafili do celu.
– Więc jednak to prawda… – powiedział Jeden z Trzech, z zachwytem malującym się na pryszczatej, szczurzej twarzy.
– Nie chwal dnia przed zachodem – mruknął Drugi z Trzech, wysoki, z rozwichrzoną czupryną, rozglądając się dookoła – może nie żyć, co wtedy?
– Hej! Panie… – zawołał Trzeci z Trzech, gdy nagle dłoń Drugiego zatkała mu usta.
– Zamilcz, głupcze! Jeszcze się wystraszy i padnie na zawał!
– Kto tu jest? – rozległ się obcy głos, starczy i drżący – Mam nóż, ostrzegam!
Z mroku w krąg światła, jaki rzucała pochodnia, wszedł garbaty staruszek z siwą brodą sięgającą kolan i łysiną wielką jak naleśnik. Resztki długich włosów przysłaniały mu oczy, jednak nie tak bardzo jak kudłate brwi. Spod brody wystawała mu podarta, brunatna szata, mogąca być niegdyś habitem.
– Czy to… – zaczął Pierwszy z Trzech.
– Tak, to… – dopowiedział Trzeci z Trzech.
– Gall Anonim! – wyrzekł z namaszczeniem Drugi z Trzech.
– Kto? – dołączył się starzec – Jaki Anonim? Jaki Gall? Pietrek jestem.
Zapadło milczenie, które Trzech określiłoby za dnia jako „awkward”. Teraz, podczas nocy, w mrocznej poświacie księżyca, nazywa się ono „pełnym grozy i napięcia milczeniem, wypełniającym swoją aurą całe pomieszczenie”.
– Pietrek?
– Nu, Pietrek. A kogo się tu spodziewaliście? Króla Bolesława?
– Tyś przecież Gall Anonim! Pierwszy dziejopis! Twórca Kroniki, poddany Bolesława! – zawył Drugi z Trzech w pasji, jaka go natchnęła. – Nie możesz być jakimś „Pietrkiem”!
– A niby dlaczego nie mogę? Napisałem kroniki wielkiego Królestwa Polskiego, znałem też Bolesława, ale żeby zaraz poddany? Uratował mi tyłek, to się odwdzięczyłem… A tak w ogóle, to co wy tu robicie, a? I jak w ogóle znaleźliście to miejsce?
Trzech zmieszało się trochę. Pierwszy wyciągnął ze skórzanej torby zwitek papierów, poplamionych, podartych i częściowo też chyba spalonych. – Znaleźliśmy notatki Lelewela, wspominał, że w tym miejscu kogoś zamknął. Wskazówki były na tyle jasne, że domyśliliśmy się, o kogo chodziło.
– Mistrzu! – jęknął Trzeci. – Tylko ty możesz nam pomóc! Myśmy tylko żakowie, uczyć się chcemy, ale nam nie dają! Wymagają tylko zdawania egzaminów, ale jak tu zdawać, jak wszystkie książki z biblioteki powypożyczane! Potrzebujemy cię, żeby zdać egzamin!
Pietrek Anonim pokręcił głową i sięgnął po zapalniczkę zippo, po czym zapalił knot ogarka. Zrobił tak z kolejnymi świecami, by na końcu włączyć staromodną lampę z zżartym przez szczury abażurem. Na widok zdziwionych min studentów wzruszył tylko ramionami.
– Nie myślcie, że kisiłem się tu przez lata, nie korzystając z dobrodziejstw technologii. To byłby już grzech…
Machnął ręką w zapraszającym geście i powiódł ich w głąb pieczary, do zasłanej papierzyskami wersalki. Sam usiadł na koźle i wyszczerzył szufladę pełną złotych zębów.
– Dobra, panowie, na szybko. Co chcecie wiedzieć?
– Wszystko – mruknął Drugi z Trzech. – Nie mamy właściwie żadnych notatek, obijaliśmy się na wykładzie.
– Ty się obijałeś, Janek – oburzył się Pierwszy. – Ja robiłem notatki! Tylko pies mi zeżarł.
– Już, spokojnie, panowie – przerwał kłótnię dziejopis. – No to o czym wam… No wiecie, bo ja Bolka poznałem jakoś dziewięćset lat temu, nie pamiętam szczegółów… Wiem, że był, łobuz, wielki jak stodoła. Musiał prowadzić szarżę na mule, bo każdy koń łamał pod nim kręgosłup. No ale wielki był, wielki. Analfabeta. Podobno rodzice go wymodlili, ale to bzdura. Koledzy z Prowansji wkręcili ich, że jak zawiozą podarek do St. Gilles, to urodzi im się dziecko.
– No i?
– No i urodziło się. Niezły zbieg okoliczności – zarechotał. – Chłopaki z klasztoru mieli za co nakupić miodu, a i królewska para była chyba zadowolona. Ja Bolka spotkałem na jakichś mokradłach na Węgrzech, chłopi gonili mnie z widłami, bo chciałem spisać ich podania, a tu zaraz wyskoczyli na mnie, że czarownik, bo zaklęcia skrobie. A ja taki skromny, boży sługa…
– Wicuś – mruknął Trzeci do Drugiego – jesteś pewny, że to ten? Bo chyba poprawkę piszemy z innej kroniki…
Przesiedzieli jeszcze godzinę, chłonąc wiedzę, pilnie notując i skrzętnie zapamiętując każde słowo, które wypluwał Mistrz. A wypluwał ich wiele – opowiadał o braterstwie Bolesława i Zbigniewa, o niesłusznym oskarżeniu Bolesława i podstępnym zabójstwie jego brata z rąk tajnej organizacji chcącej przejąć władzę nad światem. Opowiadał o przybyszach z nieba, aniołach, którzy przylecieli na stalowej chmurze. O ataku dinozaurów na Polskę i inwazji żywych trupów.
– …i wtedy Bolesław wsiadł na smoka – kończył długaśny wywód Gall – i strzelił laserem z oczu na pożegnanie, po czym odleciał w kierunku zachodzącego słońca. I tyleśmy go widzieli. Powiedział jeszcze, że tak naprawdę jest z jakiegoś Kryptona, że miał misję, coś tam, jakieś głupoty.
Trzech siedziało z otwartymi ustami, czekając na dalszy ciąg.
– To tyle – podsumował Pietrek. – Coś jeszcze chcecie wiedzieć?
– Skąd ty jesteś, Mistrzu? – wykrztusił Drugi. – Nie wiemy, dotąd skąd pochodzisz, z Francji? z Węgier? z Niemiec czy z Włoch?
Gall zarechotał ponownie, a złote zęby zadzwoniły upiornie.
– Z Pcimia jestem. Taka wieś była na południu…
– Czyli jednak jesteś Polakiem!
– Gdzie tam! – obruszył się. – Jestem Pcimianinem! Założyliśmy własne państwo, ale ta hołota z sąsiedniej Pipidówki nas podbiła i od tej pory żyjemy w diasporze! Okropne robaki, mam nadzieję, że wyzdychali… Dobra, ja muszę dalej pisać kronikę, a wy mi przeszkadzacie, dzieciaki. Wynoście się, już! Zaraz chyba otwierają budynek, będziecie mieli kłopoty.
– Mistrzu, dziękujemy! – ukłonił się Drugi – To był prawdziwy zaszczyt…
Dwóch pozostałych ukłoniło się również. Gall parsknął.
– Zaszczyt–sraszczyt. Wynoście się lepiej. Jak będziecie chcieli przyjść następnym razem, to przynieście mi trochę benzyny do zapalniczki, bo mi się powoli kończy. Znikajcie.
Trzech szło jaśniejącym powoli kampusem, zdzierając z siebie płaszcze.
– Zasmarkany staruch – mruknął Drugi. – Wielki dziejopis, a tak naprawdę dotknięty demencją charchacz.
– Prawda? – powiedział Trzeci. – I te bzdury o Bolesławie… Wiesz co, Jasiu, ty lepszą kronikę napisałeś.
– Dzięki, Kromer.
Wincenty Kadłubek, Jan Długosz i Marcin Kromer przeskoczyli przez płot i skierowali się ku Bibliotece Uniwersyteckiej. Mieli do pogadania z Lelewelem…
– Poszli?
– Tak, wyłaź.
Z przysłoniętego kapą przejścia wychynął ubrany w dostatni surdut i obdarzony gęstą brodą starszy, dobrze zbudowany mężczyzna. W dłoni trzymał grubą księgę.
– Mało się nie usmarkałem, kiedy ładowałeś tym dzieciakom te bzdury. Gdzieś ty się, Pietrek, nauczył tak fantazjować?
– Szkoła mistrzów. Lem był naprawdę wspaniałomyślny, gdy opowiadał mi o kosmosie i tych wszystkich pierdołach, jakie układał. Sama sztuka.
– Jestem ciekaw min ich wykładowców, gdy przeczytają te brednie na egzaminie. Zwłaszcza fragment o smoku.
Pietrek zachichotał i wygładził brodzisko. Zerknął kątem oka na wolumin, który jego towarzysz trzymał w dłoni. Lekko przekręcił głowę, by odczytać napis: BIBLIOGRAFIA POLSKA: TOM 264 D-E.
– Nieźle ci idzie, Karol. Trzy tomy w tydzień…
– Nie mam, co robić, to pracuję. Nie ma już szlachcianek na tym świecie…
– Są – zaprzeczył Pietrek. – Zapomniałeś o Orzeszkowej.