Doktor Łukasz Książyk jest najbliższym studentom dziekanem – dziekanem do spraw studenckich, do którego zwracamy się w ciężkich chwilach studiowania. Poza działalnością na naszą rzecz interesuje go również epoka modernizmu, o której pisał najpierw pracę magisterską, później doktorską (obronioną w 2007 roku). O pomaganiu studentom i o swoich pasjach naukowych zgodził się opowiedzieć Asi Donefner i Marcie Dziedzickiej.
SR: Pierwsze pytanie: co skłoniło Pana do zostania dziekanem do spraw studenckich?
Dr Łukasz Książyk: [śmiech] Co mnie skłoniło? Po pierwsze, skłonił mnie pan dziekan Zbigniew Greń, który mi tę funkcję zaproponował. Po drugie, skłonił mnie również pan dziekan Tomasz Wroczyński, który wcześniej zaproponował mi, żebym został pełnomocnikiem dziekana do spraw studenckich i rekrutacji, czyli de facto jego zastępcą, a w konsekwencji – następcą. Poza tym lubię pracę i kontakt ze studentami, więc długo się nie zastanawiałem, gdy dostałem propozycję objęcia tego stanowiska.
To chyba trudna funkcja, najtrudniejsza na wydziale, między studentami a resztą…
Podejrzewam, że jest to funkcja najbardziej narażona na… [chwila namysłu]. Albo inaczej: jest to funkcja „ochronnego materaca” (choć w przyrodzie chyba takie nie występują). Od czasu do czasu muszę po prostu łagodzić sytuacje konfliktowe i prowadzić mediacje między wykładowcą a studentami. Poza tym funkcja prodziekana do spraw studenckich jest tyleż trudna, co czasochłonna, w związku z tym większość mojego życia spędzam na Wydziale Polonistyki. Ale nie narzekam.
Jak Pan Dziekan radzi sobie ze studentami przybiegającymi z płaczem?
Hmm… No cóż, siedzę na dyżurze tak długo, aż tłum płaczących zmaleje do zera i zawsze mam w pogotowiu chusteczki higieniczne. Mówiąc jednak serio, na szczęście płaczący studenci należą do wyjątków, ponieważ większość osób z tego tłumu przychodzi ze sprawami, które są dość typowymi – i dość łatwymi do rozwiązania – problemami studenckimi, nawet jeśli studentom początkowo wydaje się, że są prawie nierozwiązywalne. Najtrudniejsze są sytuacje, które wynikają z rozmaitych komplikacji życiowych, chorób etc. Te wymagają specjalnego traktowania i mocno angażują psychicznie, ale są to też sprawy najważniejsze, którym poświęcamy najwięcej uwagi. Mówiąc „my”, mam na myśli ludzi, którzy zajmują się sprawami studenckimi.
Rozmaite problemy zrodziły się, kiedy wprowadzono systemy USOS, POL-on, ECTS-y, IRK. Pan Dziekan obserwował wprowadzanie tych zmian, może Pan opowiedzieć, jak źle to wyglądało?
Ekhm… Teraz muszę ważyć słowa. Niewątpliwie negatywnym efektem wprowadzonych zmian jest bardzo duże zbiurokratyzowanie uniwersyteckiego życia. Ideałem, do którego dążyli pomysłodawcy, tworzący np. system USOS, było to, żeby zarówno wykładowcom, studentom, jak i administracji łatwiej się żyło. Niestety wyszło tak, że z jednej strony jest łatwiej, z drugiej – mówiąc szczerze – prościej byłoby zrobić niektóre rzeczy w sposób tradycyjny, a nie za pomocą USOS-u.
Natomiast są i niewątpliwe plusy wprowadzenia Uniwersyteckiego Systemu Obsługi Studiów, myślę tutaj np. o dostępności sylabusów dla studentów, a przede wszystkim o rejestracji na zajęcia i egzaminy. Za moich studenckich czasów rejestracja na zajęcia polegała na tym, że 70 osób wchodziło do sali na ćwiczenia, których limit miejsc wynosił 25 i albo zostawali ci, którzy szczęśliwie zdobyli krzesła, a reszta była wypraszana, albo przeprowadzano losowania uczestników zajęć, które też nie były najprzyjemniejszą formą rekrutacji na ćwiczenia. Zapisy na egzamin wyglądały natomiast tak, że co gorliwsi przychodzili na wydział o 6.00 rano, aby stanąć w „społecznej” kolejce do zapisów i stali w niej dobre kilka godzin. Tak więc zapisywanie się na egzamin przez komputer jest o niebo lepsze, co najwyżej można ze wściekłości rozbić własną klawiaturę, gdy coś działa za wolno i nie udaje się dostać do upatrzonego egzaminatora, ale nie mdleje się w ścisku na korytarzu. Jest to mimo wszystko bardziej humanitarne…
Skoro już Pan Doktor wspomniał o swoich czasach studenckich, to może opowie Pan coś więcej: jak się studiowało, jakie są różnice?
Główna strukturalna różnica jest taka, że wtedy studia były pięcioletnie, a nie dzielone na studia licencjackie i magisterskie. Jeśli człowiek już wybrał kierunek studiów, to w pewnym sensie był przypisany do niego jak chłop do miedzy. Natomiast Państwo po studiach pierwszego stopnia mogą pójść na właściwie dowolne studia magisterskie. Ponadto w systemie pięcioletnim studiowało się trochę inaczej, gdyż program był tak komfortowo ułożony, że na V roku nie miało się już zbyt wiele zajęć i można było się skoncentrować na pisaniu pracy magisterskiej. Teraz, kiedy na każdym roku student musi „zdobyć” 60 punktów ECTS, takie „odciążenie” ostatniego roku studiów jest formalnie niemożliwe. W drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku (ale to brzmi) życie studenckie było też mniej sformalizowanie, nie było np. tylu kół naukowych…
Działających…
I niedziałających też nie było.
Ich teraz jest na pewno znacznie więcej.
Wtedy po prostu ich prawie nie było. Pamiętam taką scenę: dr Eligiusz Szymanis biegał (dosłownie) po wydziale, gdyż miał zostać opiekunem jedynego wówczas działającego koła naukowego – Warszawskiego Koła Polonistów – i z rozpaczą w głosie dopytywał się, czy ktoś tego koła przypadkiem gdzieś nie widział. Na szczęście znalazł je w końcu, ale trochę trudu go to kosztowało. Za moich czasów studenckich też oczywiście rozmawialiśmy między sobą o literaturze, niekiedy bardzo intensywnie, często po zajęciach (na marginesie: moim zdaniem ideałem zajęć jest to, żeby studenci po wyjściu z nich chcieli jeszcze prywatnie rozmawiać o kwestiach na nich poruszanych). Nasze dyskusje odbywały się jednak zazwyczaj w jakichś kawiarniach, akademikach czy mieszkaniach. Szliśmy tam i spieraliśmy się o literaturę (śmiertelnie zanudzając przy tym nasze drugie połowy) lub przenosiliśmy dyskusje z zajęć. Nie potrzebowaliśmy do tego sformalizowanych kół naukowych. Być może teraz jest inaczej dlatego, że koła naukowe mają możliwość uzyskiwania środków finansowych. Jeżeli dziekan dysponuje odpowiednio dużym budżetem, to daje kołu pieniądze do dyspozycji na działalność. Wtedy tak nie było i może dlatego nie czuliśmy potrzeby zrzeszania się.
To są zmiany chyba najbardziej widoczne, ale tak naprawdę nie wiem, na ile mogę o nich mówić, gdyż mimo tego, że jestem dość blisko studentów ze względu na pełnioną funkcję, prowadzenie zajęć i prawdopodobnie pewne cechy charakterologiczne, wiem o Waszym życiu studenckim tyle, ile mi powiecie. Czyli pewnie niezbyt dużo.
Nie uważa Pan Dziekan, że to się też zmieniło przez ten podział na licencjat i magisterkę? Na studia drugiego stopnia przychodzi dużo osób spoza Wydziału i ta wspólnotowość się jakoś rozbija, gubi. Na studiach jednolitych wszyscy się znali, a teraz po licencjacie dużo osób odejdzie, przyjdą nowi…
I tak, i nie. Po pierwsze, nie odchodzi tak wiele osób i nie przychodzi tak dużo nowych. Od dobrych kilku lat zajmuję się rekrutacją, dlatego wiem, o czym mówię. Pamiętajmy też, że dawna wspólnotowość jest trochę mitem tworzonym ex post. U mnie na roku było około 180 osób, potem sporo się przeniosło ze studiów zaocznych, pewnie część odeszła, więc było nas około 200. I nie żyliśmy przecież w 200-osobowej komunie, w której wszyscy się znali. Mieliśmy – tak jak pewnie jest teraz – wybrane grona towarzyskie, każdy z nas własne, w których się obracaliśmy. Jest też rzeczą naturalną, że po studiach te grupy się rozbijają. W dawniejszych czasach, których ja nie pamiętam (znam je z opowieści), było tak, że grupy dziekańskie obowiązywały od pierwszego do ostatniego roku. Te grupy były dość niewielkie, studentów było mniej i tak np. wszyscy z nazwiskami na „M” byli ze sobą przez całe studia. Potem to się zmieniło. Kiedy ja byłem na studiach, grupy dziekańskie były – tak jak teraz – tylko na I roku. To wydaje mi się szczęśliwym pomysłem, gdyż brak grup dziekańskich pozwala studentom wybrać własną ścieżkę studiowania, trafiać na zajęcia do osób, u których chciałoby się studiować. Ja np. tak sobie planowałem studia, że spotkałem się z tymi wykładowcami, z którymi chciałem się spotkać. Ta możliwość swobodnego (choć, oczywiście, ograniczanego limitem miejsc w grupach) wyboru jest ogromną wartością.
Pisał Pan doktorat o konsekwencjach idei gnostycyzmu w świadomości Młodej Polski, w czasach studenckich publikował Pan artykuły po litewsku związane z I połową XX wieku, a teraz od kilku lat prowadzi Pan seminarium o modernizmie. Czy pozostało coś z dawnych pasji? Co obecnie naukowo Pana interesuje?
Muszę sprostować, nie napisałem artykułów po litewsku, te artykuły były przetłumaczone na język litewski, aż taki zdolny to nie jestem (i napisałem je już na studiach doktoranckich). Oczywiście, że zostało, dużo zostało. Pracę magisterską pisałem nie tyle o gnostycyzmie, co o Jerzym Żuławskim i inspiracjach gnostyckich w jego twórczości. Wtedy naukowe zajmowanie się gnostycyzmem wydawało mi się bardzo świeże, nowe. Ale tak to zazwyczaj bywa, że kiedy człowiek wpada na coś odkrywczego, to za chwilę na półkach księgarni widzi nowo wydane książki na ten sam temat. Gnostycyzm fascynuje mnie cały czas, tak jak fascynują mnie związki literatury z filozofią czy historią idei – temu też poświęciłem pracę doktorską. W tym roku prowadzę już trzecią edycję konwersatorium Między nudą a nihilizmem, co pokazuje, że zbyt daleko od gnostyckiego sposobu widzenia świata nie uciekłem, ponieważ gnostycyzm daje się interpretować także w kategoriach nihilistycznych, ale to nie jest chyba dla Was zbyt ciekawe…
Jest! Czy poza Profesorem Makowieckim, który, jak zakładamy, był Pana mentorem, spotkał Pan jeszcze kogoś takiego na swojej drodze naukowej?
Tak, spotkałem wiele osób na swojej drodze, na szczęście [śmiech]. I tak naprawdę mogę wymieniać te spotkania prawie że chronologicznie.
Pierwszą osobą, którą spotkałem na swojej drodze i która pokazała mi tak na serio, co to znaczy być polonistą (brzmi to patetycznie, ale coś takiego wtedy poczułem), był doktor Eligiusz Szymanis. Spotkałem się z nim, zanim zostałem studentem, dlatego że Szymanis współprowadził kurs (w sumie nie wiem, co to dokładnie było, coś pomiędzy kursem przygotowawczym do matury a kursem na studia) organizowany weekendowo na Uniwersytecie Warszawskim przez Związek Nauczycielstwa Polskiego. Przeżyłem swoją klasę maturalną w całkowitym intelektualnym zauroczeniu Szymanisem, który z ogromną pasją i energią wykładał literaturę (pasja i energia były zaraźliwe i nie ukrywam, że należę do osób zainfekowanych przez tego człowieka, zresztą staram się, jak tylko umiem, tę „chorobę” przekazywać swoim studentom, próbując spłacić tym samym dług zaciągnięty u Eligiusza). Kapitalne – z mojej perspektywy – było to, że Eligiusz Szymanis, jak to Eligiusz Szymanis, nie wyrobił się z tematem. To znaczy kurs już się skończył, a myśmy byli gdzieś przy Młodej Polsce. Co więc zrobił Eligiusz Szymanis? W swoim wolnym czasie, w soboty czy w niedziele, przyjeżdżał tutaj, wynajdywał salę w Pałacu Kazimierzowskim i właściwie z nieznanymi sobie młodymi ludźmi siedział i rozmawiał o literaturze. Ci ludzie się stopniowo wykruszali i zdarzyło się tak, że na końcu miałem z Eligiuszem prywatne zajęcia. Mówię: „z Eligiuszem”, gdyż niesamowite jest to, że kiedy się zwiąże swoje dalsze losy z Wydziałem Polonistyki, nasi nauczyciele, mentorzy, ludzie, na których chcielibyśmy się wzorować, zostają potem naszymi przyjaciółmi. Na II roku chodziłem, oczywiście, na ćwiczenia i konwersatorium przez Niego prowadzone. Tak, niewątpliwe Eligiusz Szymanis był dla mnie bardzo, ale to bardzo ważną osobą. Zresztą nie tylko dla mnie, gdyż był to jeden z najbardziej rozpoznawalnych i charyzmatycznych wykładowców naszego Wydziału, a prywatnie – niezwykle dobry i prawy człowiek. Ogromnie żałuję, że nie możecie mieć z Nim zajęć z romantyzmu.
Kolejnymi osobami, które mocno wpłynęły na moje widzenie literatury i pojmowanie kultury, były: Marek Prejs (teraz jest profesorem i pracuje w Instytucie Kultury Polskiej, a kiedy ja studiowałem, był doktorem w zakładzie staropolskim, którego kierownikiem był profesor Pelc) i Jerzy Sosnowski (dziś pisarz i dziennikarz, ale wtedy prowadzący zajęcia z pozytywizmu i Młodej Polski dla III roku, które notabene były nieobowiązkowe, gdyż obowiązkowy był jedynie egzamin). W ogóle III rok był dla mnie rokiem ważnym, ciekawym i niezwykle rozwijającym, między innymi dlatego, że wtedy poszedłem na proseminarium prof. Mieczysława Dąbrowskiego, które było poświęcone antropologii erotyzmu i zmusiło mnie do lektury powieści, których bym normalnie nie przeczytał, w każdym razie na pewno nie w tym tempie. To profesorowi Dąbrowskiemu zawdzięczam „szaloną” lekturę np. Człowieka bez właściwości: cztery tomy w dwa lub trzy tygodnie i to, że egzamin z pozytywizmu i Młodej Polski musiałem przenieść na wrzesień, żeby przez wakacje móc nadrobić braki lekturowe (Orzeszkowa pod namiotem – polecam!). Ale to naprawdę były zajęcia, które niezmiernie dużo mi dały, po pierwsze dlatego, że zajmowaliśmy się wyłącznie literaturą zagraniczną (a w ofercie polonistycznej takich zajęć zawsze brakuje), po drugie dlatego, że uczestniczyłem w nich razem z kapitalnymi ludźmi, w większości z IV roku, z którymi nie dość, że się świetnie na proseminarium dyskutowało, to jeszcze bardzo dobrze się z nimi później przyjaźniło i jeździło na staże w ramach specjalizacji „Animacja kultury”, która wtedy była specjalizacją polonistyczną. Nie istniał jeszcze bowiem Instytut Kultury Polskiej, była Katedra Kultury Polskiej, która mieściła się w pokojach 11 i 12, czyli tam, gdzie teraz jest Tok Studiów i moje biurko. W związku z tym blok zajęć z antropologii kultury (wiedza o kulturze, wiedza o teatrze itp.) był częścią – i to dość potężną – programu filologii polskiej. Trzeba pamiętać, że wtedy nie było tak rozbudowanych specjalizacji zawodowych (nie istniał też Instytut Polonistyki Stosowanej): była tylko specjalizacja nauczycielska i – teoretycznie bardziej elitarna – „Animacja kultury”, prowadzona przez Katedrę Kultury Polskiej. Żadna z tych specjalizacji nie była zresztą obowiązkowa. Ja byłem studentem animacji kultury, której nie skończyłem, gdyż trzeba było na niej wyrobić tak wiele godzin stażowych, że w pewnym momencie stanąłem przed dramatycznym dylematem: obronić pracę magisterską w terminie czy wyrabiać godziny stażowe. Moje koleżanki, które poznałem na proseminarium profesora Dąbrowskiego, swoje prace magisterskie broniły po roku lub dwóch latach od planowanego terminu zakończenia studiów, gdyż były zaangażowane w rozmaite projekty związane z „Animacją kultury”. Ja wybrałem inaczej, ponieważ chciałem iść na studia doktoranckie do Instytutu Literatury Polskiej i musiałem odpowiednio wcześnie obronić pracę magisterską, żeby przystąpić do kwalifikacji na dalsze studia. Z bloku zajęć oferowanych przez Katedrę Kultury Polskiej, prócz tych kursowych, naprawdę poszerzających wiedzę polonistyczną (do dziś uważam, że warto studiować równolegle filologię polską i kulturoznawstwo w IKP), niewątpliwie takimi, które bardzo dużo mi dały, były zajęcia z doktorem (teraz oczywiście profesorem) Leszkiem Kolankiewiczem, prowadzącym autorskie konwersatorium pt. Antropologia teatru. Chodziłem na nie przez trzy lata, z czego przez dwa zajmowaliśmy się Dionozosem, gdyż w tym czasie Leszek Kolankiewicz pracował nad swoim fundamentalnym dziełem Dziady. Teatr święta zmarłych, no i podejrzewam, że je trochę na nas testował. To były naprawdę kapitalne zajęcia. Z kolei rok czwarty i piąty niewątpliwie upłynęły mi pod znakiem prof. Andrzeja Makowieckiego.
Może Pan Dziekan mógłby powiedzieć coś więcej o prof. Andrzeju Makowieckim?
Andrzeja Makowieckiego możecie poznać, czytając jego książki, takie jak Młodopolski portret artysty, Wokół modernizmu, Trzy legendy literackie. Przybyszewski, Witkacy, Gałczyński czy Słownik postaci literackich, który Profesor napisał sam, a normalnie pracuje nad czymś takim duży zespół. To pokazuje, że prof. Makowiecki jest naukowcem o ogromnej erudycji, która łączy się u Niego ze skromnością, zbawiennym dystansem i dużym poczuciem humoru.
A gdyby opowiedział nam Pan coś więcej o współpracy z Panem Profesorem. Jak to się rozwinęło, że to on został Pana mentorem?
Rozwinęło się dość prosto. Człowiek idzie na seminarium magisterskie w dużej mierze na upatrzonego promotora, a ja chciałem pisać pracę magisterską u profesora Andrzeja Makowieckiego. Nie bez znaczenia oczywiście był fakt, że interesowała mnie Młoda Polska. Andrzej Makowiecki we mnie to zainteresowanie podsycił i zintensyfikował. Jako promotor, czy to pracy magisterskiej, czy później doktoratu, nauczył mnie przede wszystkim odpowiedzialności za własną naukową (zresztą nie tylko naukową) pracę. Dawał człowiekowi bardzo duży margines twórczej wolności, wychodząc z założenia, które – nie ukrywam – po Nim przejąłem, że pracę dyplomową pisze człowiek dorosły, czyli taki, który sam za siebie musi wziąć odpowiedzialność. Czyli człowiek, z którym się dyskutuje, któremu się pomaga, ale któremu się nie narzuca ani własnych rozwiązań, ani zainteresowań badawczych. A także nie stoi się nad nim jak kwoka, żeby np. ukończył pisać pracę w terminie, gdyż autor pracy skończył już lat 18 i musi umieć ponosić konsekwencje własnych wyborów i decyzji.
Muszę wspomnieć o jeszcze jednej ważnej dla mnie postaci, czyli o dziekanie Tomaszu Wroczyńskim, z którym teraz się przyjaźnię i zawodowo współpracuję, ale który przyjmował mnie na studia, co nie odbyło się bez pewnych perypetii. Otóż mój egzamin nie był niestety konkursem matur. W liceum chodziłem do klasy biologiczno-chemicznej, ale maturę zdawałem z języka polskiego, historii i języka obcego i dość dobrze mi poszła, tzn. miałem z niej piątki. Egzamin na studia był dwuetapowy. Pierwsza była część pisemna, dość rozbudowana, łącznie z analizą i interpretacją wiersza. Potem była część ustna, zdawana przed komisją. Po części pisemnej na jakieś 500 czy 600 osób byłem mniej więcej na około 40-60 miejscu, gdyż część z kandydatów miała tę samą liczbę punktów. Limit przyjęć – pamiętam jakby to było wczoraj – wynosił 180 osób, a zatem przed egzaminem ustnym byłem w miarę pewny, iż się dostanę, zwłaszcza że byłem po szkole Eligiusza Szymanisa. Ale „już był w ogródku, już witał się z gąską”, niestety, moja komisja egzaminacyjna okazała się dość surowa, szczególnie w porównaniu do trzech innych komisji kwalifikujących na studia. W związku z tym z tego 60. miejsca po rozmowie zjechałem dokładnie pod kreskę studentów przyjętych. Byłem 181. albo 182., czyli pierwszy albo drugi na liście studentów zaocznych. W pewnym sensie pogodziłem się z porażką i myślą, że będę studiował zaocznie. Na początku września poszedłem na dyżur do pana prodziekana Tomasza Wroczyńskiego z pytaniem, czy może jakieś miejsce się zwolniło i czy istnieje szansa przenieść się na studia dzienne. Doktor Wroczyński zakwalifikował mnie wtedy do tzw. hufca pracy (dziś twierdzi, że zrobił to dlatego, że byłem jedynym studentem zaocznym, który przyszedł do niego sam, bez rodziców, dlatego też wbiłem mu się w pamięć). Hufiec pracy polegał na tym, że studenci studiów zaocznych mogli stać się dziennymi za to, że pracowali, oczywiście, nie za darmo (za jakieś tam pieniądze) na rzecz uniwersytetu w ramach tzw. studiów przemiennych. Moim pierwszym miejscem pracy wpisanym w książeczkę jest Uniwersytet Warszawski, stanowiskiem zaś – robotnik do prac ciężkich (żartobliwie muszę stwierdzić, że są takie chwile, kiedy w dalszym ciągu czuję się jak robotnik do prac ciężkich, czyli mam wyraźne poczucie pracowniczych korzeni). Poważnie jednak: dzięki pracy na I roku studiów od razu zadomowiłem się na Wydziale Polonistyki, gdyż poznałem nasz Wydział nie tylko od strony studenckiej, lecz także administracyjnej i pracowniczej. Wtedy na I roku zostałem przydzielony do pracy w magazynie biblioteki im. Wacława Borowego pod światłym kierownictwem pani Marzeny Franke, która jest kierowniczką biblioteki do dziś. Przez ten rok starałem się pogodzić pracę ze studiami. Oczywiście wymóg był taki, że, będąc w hufcu pracy, nie trzeba było zaliczać wszystkich przedmiotów. Jednak po tym dziwnym egzaminie wstępnym miałem sobie coś do udowodnienia. Po pierwsze, chciałem zaliczyć cały I rok normalnie, a po drugie, musiałem sobie udowodnić, że egzamin wstępny był wypadkiem przy pracy, a nie normą. W związku z tym się trochę zawziąłem i egzaminy, które musiałem zdać, poszły mi na tyle dobrze, że uzyskałem stypendium naukowe. No ale faktem jest, że pierwszy rok studiowania był dla mnie trudny. Przyjeżdżałem na Uniwersytet z Anina, w dużej mierze uczyłem się w autobusach: na szczęście już wtedy były korki, miałem więc sporo czasu na naukę. Problemem było to, że musiałem nosić do czytelni te książki, które sam miałem przeczytać na zajęcia. Zamiast mnie czytał je np. Jacek Głażewski, który był ze mną na roku i dlatego to on jest teraz specjalistą od literatury staropolskiej. Ja musiałem poczekać na epokę literacką, na zgłębianie której będę miał więcej czasu.