Recenzja jest dla książki drugą okładką; czasem jest zwykłą kartką z gazety codziennej, która chroni tę właściwą przed pobrudzeniem, czasem – kolorowym świstkiem papieru dodanym przez wydawcę dla podniesienia wartości, a czasem – szarym papierem do pakowania, który równie dobrze mógłby służyć za papier toaletowy. W wypadku »Kochanie, zabiłam nasze koty«… czytelników też mamy pewność, że siedząc rano na tronie, nie spotka nas niemiła niespodzianka.
Sens pisania recenzji, które od pierwszego zdania krzyczą „NIE!”, jest raczej znikomy… Tak, wiem, że zaprzeczam w tym momencie sam sobie, ale krytyka negatywnej recenzji to inna bajka. Bajka, której autor staje przed recenzentem i broni [tu:] Masłowskiej, choć sam nie wie, czy to ma właściwie jeszcze jakiś sens, no ale kto nie lubi popluć sobie jadem?
Masłowska wypaliła się – w skrócie informuje nas pierwsze przydługie zdanie wstępu. A teraz konkurs: paczka papierosów (do wypalenia, oczywiście) dla tego, kto znajdzie pisarza, o którym jeszcze nikt nie napisał, że się wypalił! Pisarz dojrzewa, zmienia styl, ewoluuje, a czytelnik i tak krzyczy swoje: „Wypaliła się!”, na co inny rozgorączkowany czytelnik dorzuca do ognia: „Na stos z nią!”. Toż to piekło jakieś.
„Jej nowa książka Kochanie, zabiłam nasze koty opowiada o nudzie i jest po prostu nudna” – pisze recenzentka, zresztą w sposób równie odkrywczy, co ciekawy. Przecież treść musi być zgodna z formą – zasada decorum, czy jakoś tak. Mówiąc już całkiem poważnie (wypada chyba wreszcie zacząć traktować tę bajkę na serio), tak widzę zamysł Masłowskiej na tę powieść. We wcześniejszej twórczości pokazała, że umie pisać ciekawie i zaskakująco. Zmieniła się treść, zmieniła się i forma. Zamiast polskiej absurdalnej rzeczywistości – jakieś bzdetne wszędzie i nigdzie, zamiast jaskrawych bohaterów – manekiny. Nie ma tu miejsca na: „A my jesteśmy bardzo poważne, każdego dnia wymierzamy w siebie widelec i umieramy, i każdego ranka jest Mała Niedziela, pełne zawodu zmartwychwstanie” [Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną] czy [„tu wstaw inny cytat z Masłowskiej, ale broń Boże nie z Kochanie, zabiłam nasze koty”]. Recenzentka zarzuca również, że pojawiają się fragmenty, „których nie powstydziłby się sam Paulo Coelho”, ale czy nie takie właśnie zabiegi najlepiej oddają kulturę naszych czasów? „Pseudointelektualne pisarstwo opowiada nam tyle o współczesności pokolenia Masłowskiej, bezsensie i braku celu w życiu, co przejrzenie wpisów na portalach społecznościowych” – a nie? Zresztą sama mimowolnie przyznaje mi rację, mówiąc, że powieść „wpisuje się w tematykę, jaką usiłuje przekazać, tzw. lifestyle: życie między bannerami reklamowymi a szklanymi budynkami, z papierowym kubkiem kawy w ręku, gonieniem za jakością zamieniającą się w ilość”.
Choć na świat przedstawiony nie składa się raczej traktowanie homoseksualizmu jako jedynej słusznej orientacji seksualnej (Klaskać jedną ręką Anthony’ego Burgessa), koncepcja państwa idealnego (My Eugeniusza Zamiatina) czy idea wyzwolenia instynktów pierwotnych (Władca much Williama Goldinga), ale czy Kochanie, zabiłam nasze koty (wypalona Masłowska) nie może być traktowane jako antyutopia? Rzeczywistość opisana w książce jest przejaskrawionym, sprowadzonym do granic absurdu początkiem takiego świata, jaki obecnie się rodzi. Tym straszniejsza i realniejsza jest ta wizja, im więcej elementów już rozpoznajemy.
Wulgaryzmy – kolejny element językowy, który przeszkadza recenzentce. Widzi w nich tylko sposób na to, „by podnieść walory powieści, tzn. zaszokować czymkolwiek, byle o książce było głośno”, choć kilkanaście linijek wcześniej sama pisze o Masłowskiej – „wprowadzająca wulgaryzmy na salony laureatka nagrody Nike”. No troszkę kłóci się to ze sobą. Albo zaleta, albo wada. Trzeba zdecydować. Zastanówmy się, czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie realistyczną powieść bez tych wszystkich wyrazów na „k” lub „p”, z pięknym przedłużonym, drrrżąco-trrrącym „r” w środku? Wątpię. Ile razy każdy z nas miał chęć włożenia w usta takiego czy innego Raskolnikowa kilku nieparlamentarnych wyrażeń, kiedy wydawały się one wręcz naturalnie pasować do konsytuacji? Idźmy dalej, zastanawialiście się kiedyś, czy bohaterowie literaccy korzystają z toalet? Mówię serio. Jak daleko sięgam pamięcią, nie mogę skojarzyć żadnej sytuacji, w której jakaś pani Bovary mówi, że musi iść do toalety (wtedy mogłaby się przydać opisywana tu recenzja – patrz: wstęp).
Właściwie na tym kończy się w miarę konstruktywna krytyka najnowszej publikacji Masłowskiej i jej samej. Potem mamy do czynienia jedynie z powtarzaniem i potwarzaniem. Recenzja w kolejnych częściach skupia się na tym samym, choć inaczej sformułowanym, zarzutem o bylejakość, nudę i mierność. No OK, dostaje się jeszcze Sławomirowi Mrożkowi za przychylne słowa na temat powieści. Szkoda, bo można by wydobyć zapewne kilka innych brudów Masłowskiej. Albo zastanowić się nad przyczynami powstania książki, zamiast sugerować czytelnikowi, że została napisana „z przymusu i dlatego nie ma celu, do niczego nie dąży, a jej sens ginie w masie słów”.
Nadszedł już chyba czas, aby rozwikłać zagadkowy tytuł tej bajki. W dobie kryzysu ekonomicznego człowiek bardzo szybko zaczyna dochodzić do wniosku, że rzecz przeznaczoną do jednorazowego użytku można wykorzystać po raz drugi (trzeci, piąty i dziesiąty także, choć nie polecam), a słońce i tak wzejdzie, zima znów zaskoczy kierowców i trójkącik dla panów, a kółeczko dla pań. I o ile takie myślenie w materialnym świecie jest nawet pożądane, zapewnia gatunkowi przetrwanie, o tyle w świecie wyższych idei raczej nie. Chusteczka się strzępi, herbata jakaś taka blada, a maszynką to najwyżej kolano ogolić można. Ale co to wszystko ma wspólnego z tą recenzją? A no może to, że odgrzewany kotlet i tak pachnie niedzielnym obiadem. Owszem da się go zjeść, ale wczoraj smakował lepiej. Wiem, wciąż mało jasne. Omawiana tu recenzja, która kompletnie nic nie wnosi do dyskusji na temat książki, jest mniej więcej tak samo wartościowa jak ten tekst krytykujący ją – tu się sam oplułem jadem, a z chusteczki zostały same skrawki… (używana tylko trzy razy).
Najlepsze, co można w takiej sytuacji zrobić, to zjeść wczorajszy kotlet, popić płową herbatą, a gdyby żołądek nie chciał tego przyjąć, to polecam wziąć opisywaną recenzję »Kochanie, zabiłam nasze koty«… czytelników też i tę kartkę, którą trzymasz w ręku zniesmaczony czytelniku i raźnym krokiem ruszyć tam, gdzie nawet król chodzi piechotą. Ewentualnie królowa, ale tylko z pawiem – niekoniecznie, żeby go puścić.