Wybór książki na podróż wstępnie zwykle ogranicza się do alternatywy „muszę” czy „chcę”. Jeżeli „chcę”, to czy „coś, co dawno chciałem/chciałam przeczytać”, czy „cokolwiek”.
Błądziłem już 40 minut między regałami miejskiej biblioteki. Powyższy klucz doboru nie był zbyt pomocny, bo i wybór był ograniczony. Szybki rachunek: 6h jazdy PKP (+ godzina gratis), w tym 2 wyjścia do toalety (na papierosa oczywiście, żeby nie zwariować), jakieś 20 minut na zaaklimatyzowanie się w przedziale i analizę współpasażerów – razem około 500 stron. Trzeba jednak doliczyć kontrolę biletów i kurtuazyjne „A może pomóc pani z tą walizką?” – 450 stron samej powieści, a wstępy, ustępy i inne bzdety na potem, do domu.
– Zaskocz mnie… – zaklinałem kolejne książki, oceniane tylko po okładce.
No i poszło, liczba stron się zgadza, okładka też. Pozostało tylko wytłumaczyć pani bibliotekarce, że kartę zgubiłem i że dowód osobisty to nawet ważniejszy, bo i zdjęcie jest, i adres. Nie pomogło. No to, że polonistyka… Zaskoczyło, bo uśmiechnęła się więdnąco (zapewne sama niedawno biegała za książkami i tym uśmiechem chciała wyrazić, że za lat kilka zajmę stanowisko obok niej i że moje życie towarzyskie, tak jak jej, ograniczy się do trzech stanowisk bibliotecznych, a życie seksualne zmieści się w szufladzie, do której staromodnie wkładała drżącą ręką grafomańskie plugawe erotyki). „Do widzenia!” I tak się nie zobaczymy, bo książkę odeślę pocztą. Zawsze tak robię. Bez nadawcy.
Pociąg. Przedział.
Dziecko, które zaczęło odkrywać integralność nóg z mózgiem i kopać mnie po kolanach, bez kagańca i nie na smyczy. Stare dobre polskie małżeństwo – kiełbasa, musztarda, „zjedz jeszcze”, „zapnij się, bo cię zawieje”, „jeszcze … godziny” (tak, co piętnaście minut). Reszta pasażerów jałowa, szara, cicha – idealna.
Biorę książkę. Mirek Nahacz patrzy się z okładki. Właściwie tylko dlatego ją wziąłem – popieprzony wzrok dresiaka, taki dogłębny, dziarski, swojski, zawadiacki. Dzień dobry. Jednak nota biograficzna. Studia na UW. Samobójca. Nic dziwnego. Czwarta powieść. Ostatnia, nieskończona. Nie lubię dzieci bez kagańca. Mirek patrzy się z okładki, więc odwracam okładkę w stronę dziecka, niech też się popatrzy. Mirka wzrok popieprzony połączył się z dzieckiem popieprzonym, więc przestało mnie kopać. Dobra książka. „Przymknij drzwi, bo cię zawieje”. Kolejna kiełbasa, teraz jakaś biała. Uciekam od wstępu książki do ustępu. Papieros nielegalny. Znów mam szesnaście lat. Wracam. Dziecko śpi. Czyżby Mirek był aż tak nudny? Dziady też śpią. Inni, ci szarzy, zawsze śpią.
Nota biograficzna ciąg dalszy. Mirek – Beskid Niski, ja – prawie Żywiecki. Mirek – Warszawa, ja takoż. Mirek – kulturoznawstwo, ja – jak bibliotekarka. Mirek – koniec w piwnicy na Pradze, ja – systematycznie, miarowo, samobójstwo w małych ilościach, paczka superlightów dziennie, codziennie.
Sześć godzin później (PKP nie przewidziało happy hours), czterysta kilometrów dalej, pięćset stron i kilka papierosów więcej oglądam Nahacza od strony, gdzie powinien znajdować się tył głowy. Wjeżdżamy do Warszawy. Dziecko wciąż bez kagańca, ale w kurtce. Dziady nażarte i spakowane. Reszta nakłada inne szare warstwy na siebie.
Centralny jak zawsze pokryty żulami, których widok ma na celu przygotowanie do tego, co zobaczą później. Nie powinno się czytać Mirka przed przyjazdem do stolicy. Zrobił z niej antyutopię, która od czasów Zamiatina nie zmieniła się bardzo. Miasto, maszyna, masa, Wielki Brat, zatarcie jednostkowości, etc. Odcień jednak bardziej psychodeliczny, narkołakomy, zblazowany – wizja każdego słoika po kilku tygodniach w mieście.
Są książki, których jeden cytat przesądza o doskonałości (nie, nie Coelho). Są też książki, z których nie da się wydobyć żadnej złotej myśli. U Nahacza nie jest nawet ważna fabuła. Treść jest tylko glosą do jego twarzy. Dawno nie czytałem czegoś, co przypomina powieść zwymiotowaną. Ma się wrażenie, że sama wyleciała z autora. Pomiędzy wierszami łatwo odkryć, co za popieprzonym wzrokiem Mirek ukrywał i jaka jest tego geneza.
Pięćset stron i ma się wrażenie, że z Mirkiem piło się nieraz. Krótka recenzja i ma się wrażenie, że nie dowiedziało się o książce nic.
P.S.: Tytuł książki jest mało ważny. Kto chce, ten sam znajdzie.
P.S.2: Trzymajcie dzieci na smyczy.